XLV. Nie ma niepodejrzanych

120 12 6
                                    

-TAMARA-

Tamarę obudziło głośne pukanie do drzwi.

Nie było nawet późno, wstyd przyznać, ale niedawne zwroty akcji związane z oskarżeniem Delacroix sprawiły, że nie przespała poprzedniej nocy, ani pewnie poprzedniej też – pierwszą zajęły debaty na ten temat z Fridą i ogólne zdenerwowanie, a kolejną już kłótnie w nieco bardziej poszerzonym gronie. Poszukiwacze mieli skrajne opinie na temat rzekomej winy Eugene'a i na dzisiejszym spotkaniu zajmowali się – znowu – przede wszystkim dysputami na ten temat. Część z nich, przede wszystkim Pierre-Auguste, a także poniekąd Edouard i Berthe, których zdążył przekonać, wierzyli, że Delacroix musi być co najmniej zamieszany w sprawę. Frida zdecydowanie się z tym nie zgadzała, podobnie jak Camille i Mary – reszta nie miała konkretnego zdania. Próbowali zaplanować cokolwiek, ale atmosfera w szkole nie sprzyjała kolejnym akcjom szpiegowskim.

Renoir był święcie przekonany, że dowody znajdą gdzieś wśród rzeczy nauczyciela. Jego mieszkanie obecnie było strzeżone bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce w Domu Barw, nie było więc mowy o kolejnej nieudolnej próbie włamania – jednak, jak zauważyła zresztą sama Tamara, pozostawał jego gabinet. Gdzie można było wdrapać się (chyba) przez szyby wentylacyjne z sąsiedniego gabinetu, którym, na nieszczęście, była pracownia Boscha. Renoir postanowił poświęcić się sprawie i zaczaił się podczas ostatniej przerwy w sali, w której Profesor Pralka prowadził zajęcia, w nadziei, że w trakcie nocy prześlizgnie się jakoś do gabinetu Delacroix, przeszuka go, a potem się wydostanie. Chyba rano. Tamara nie słuchała dokładnie całego planu, musiała to przyznać, bo od początku wydawał się jej idiotyczny, ale od kiedy to powstrzymywało Poszukiwaczy?

Camille stał na warcie, część Poszukiwaczy rozeszła się do swoich pokoi, ale większość z nich zbyt przeżywała straceńczą wyprawę Renoira, by pójść spać, więc zrobili to, co zwykle robili w sytuacjach zagrożenia – zgromadzili się w pokoju numer 60, mieszkaniu Fridy, Tamary i Yayoi, by coś obejrzeć, wyjeść ich zapasy, i generalnie się pałętać. Pod koniec wieczoru każdy zajął się swoimi sprawami, Mary i Edvard odrabiali lekcje, Salvador i Yayoi chyba grali w karty, Vincent coś rysował, Will przeglądał coś na telefonie, a Frida czytała. Tamara postanowiła wykorzystać drobną chwilę spokoju i zdrzemnęła się, opierając głowę o kolana swojej dziewczyny.

Jezu. Swojej dziewczyny. Ciągle nie mogła uwierzyć, że może tak powiedzieć o Fridzie Kahlo – Tej Słynnej Fridzie Kahlo. Nie powiedziała tego Fridzie, ale to był właściwie jej pierwszy związek, przygody w Petersburgu zwykle nie trwały dłużej niż tydzień. Teraz jednak była w poważnej relacji, co najmniej tak miała nadzieję. Mimo że ich związek trwał stosunkowo krótko, uczucia Tamary istniały znacznie dłużej, niż potrafiłaby przyznać – i gdy patrzyła na twarz Fridy, była pewna, że jest gotowa powiedzieć jej dokładnie, co do niej czuje.

Była w niej zakochana. Nie, więcej – kochała ją. Było o tym przekonana mocniej niż o czymkolwiek innym w tej chwili.

Wiedziała jednak, że wyznawanie miłości osobie, z którą tak naprawdę dopiero co zaczęło się być było trochę dziwne, więc trzymała język za zębami. Czekała na odpowiedni moment i cieszyła się każdą chwilą.

Jednak jej wspaniałą drzemkę z głową na kolanach Fridy przerwało pukanie do drzwi – i to nie takie zwyczajne, tylko na tyle mocne, że natychmiast zaczęła się obawiać o stan nieszczęsnych drzwi. Ktokolwiek się za nimi znajdował, był na tyle zdeterminowany, że jeszcze chwila i by je przebił.

― Kto to? ― zapytała natychmiast, podnosząc głowę.

Poszukiwacze odpowiedzieli jej spojrzeniami równie skonfundowanymi co jej własne.

Ostatecznie to Yayoi odważyła się podejść do drzwi. Po pełnej napięcia chwili uchyliła je na tyle, by tylko zobaczyć, kto za nimi stoi, ale spłoszyła się niemal natychmiast – stanęła jak murowana, co osoba za drzwiami wykorzystała, by wślizgnąć się do pokoju numer 60.

Kolekcja kilku sztukOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz