Interludia cz. 2

33 6 3
                                    

Pustkowie ciągnęło się jak okiem sięgnąć. Zlodowaciałe, wielokolorowe porosty, otulające jałową ziemię – porosty obleczone delikatną i doskonałą jak szkło warstwą lodu – chrzęściły pod miażdżącymi je podeszwami butów, a pojedyncze chwasty, nie wiadomo jakim cudem wyrosłe ponad wysokość parunastu centymetrów, falowały w rytm podmuchów przeszywająco lodowatego wiatru. Nisko zawieszone słońce przypatrywało się równinie z krystalicznie czystego, nienaturalnie bladego nieba, lecz jego promienie nie dawały ani odrobiny ciepła. Jedynym ich skutkiem była ciągła konieczność mrużenia nienawykłych do takiej jasności oczu, w obawie przed budującym się gdzieś bólem głowy, wbijającym w mózg tysiącami nieznośnych igieł.

Aspekt Ognia sprawiał, że nigdy nie było mu tak prawdziwie zimno, lecz mimo to i tak niechętnie wyjął dłoń z ciepłej kieszeni podszytego futrem płaszcza, by osłonić oczy. W pewnym oddaleniu, za niewielkim wzniesieniem terenu znajdowała się Rozpadlina – kamienna szczelina w ziemi, wionąca lodowatym oddechem samego środka ziemi, wiecznie wypełniona ostrymi jak brzytwy lodowymi odłamkami, zdającymi się wręcz kpić z następowania po sobie pór roku. Nawet wiosną, gdy równinę na kilka dni obsypywały łany kolorowego kwiecia i soczysta zieleń, lód ani myślał topnieć, wciąż tak samo błękitny i milczący, jak od setek lat, odkąd całe te ziemie objęła klątwa.

Arrkain nie wiedział, czym była. Za każdym razem, gdy się tutaj znajdował, zupełnie odruchowo próbował wypuścić lepkie, ruchliwe palce magicznej sądy, by wybadać przesycającą powietrze energię, lecz powstrzymywał się od tego w ostatniej chwili. Nie zamierzał łamać danych sobie przysiąg z tak błahego powodu...

Cóż, być może chęć rozwiązania liczącej sobie millenia zagadki nie była wcale tak znowu błaha, lecz i tak czuł wewnętrzny opór za każdym razem, gdy tylko przemknęła mu przez myśl. Miał obejść się bez pierwotnej magii? Obiecał przed sobą i bogami, że nigdy więcej po nią nie sięgnie? Tak więc miało pozostać. Najwyższa pora na to, by zacząć przestrzegać własnych zasad. Doskonale pamiętał, co na Ragharran sprowadziło traktowanie ich podobnie lekką ręką.

Nigdy więcej. Odpuszczenie sobie choćby raz, choćby na krótką chwilę, nieuchronnie prowadziło do kolejnych podobnych incydentów. Pierwotna magia uzależniała, była wielokrotnie lepsza od najsilniejszego narkotyku. Zarroth warczał głęboko w jego głowie na samą myśl podobnego rozluźnienia. Nie mógł mu tego zrobić. Przecież przysięgał, prawda?

To zdecydowanie nie była najlepsza pora na rozmyślania.

Powietrze smakowało lodem i wydawało się niezwykle lekkie, niemal nie stawiało oporu, gdy parł na szczyt niewielkiego wzniesienia. Porosty mieniły się pastelowymi barwami – subtelną, wpadającą w beż zielenią, delikatnym, soczystym fioletem, przytłumioną czerwienią. Wyglądały pięknie, jak coś wyciętego z obrazu pędzla najprzedniejszego artysty i wrzucone ot tak do rzeczywistego świata, gdzie można go było dotknąć, doświadczyć wszystkimi zmysłami. Kruche gałązki o kształtach podobnych do tych, jakie mróz maluje na szybach ogrzewanych domostw, pękały pod butami z dźwiękiem, jaki przywodził Arrkainowi na myśl miażdżone w smoczych szczękach kości. Z całych sił starał się odepchnąć od siebie to skojarzenie – odepchnąć dziesiątki wspomnień, w których łuskowate bestie na jego polecenie rozrywały wrogów na strzępy z równą łatwością, z jaką on ogryzał mięso z pieczonego żeberka – ale obojętnie, jak się starał, one wciąż stawały mu przed oczami, tak wyraźne, jakby wszystko to widział ledwie wczoraj. Choć upłynęło już tyle lat...

Ile to? Nie liczył, lecz z całą pewnością przeminąć musiało już przynajmniej jedno pokolenie. Przekleństwo Mgielnego Ostrza, choć w większości przypadków jawiło mu się jako dar, skutecznie odbierało zdolność właściwego postrzegania czasu.

Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz