Capitolo dodici

215 21 18
                                    

[Choi San: Seul, Korea, Teraz]

-Cazzo - Przelknąłem jawnie, pochylając się, aby moje dłonie uderzyły o nowe, hebanowe biurko gabinetu, który został mi hojnie ofiarowany przez Parka po tym, jak wróciłem od tego chłopaka.

Apropos... Ten mały przebiegły... niby owieczka w ładnej skórze, dziecię rzucone na rzeź... nieświadome... Ale kurwa jego ciało było boskie. Nawet po godzinach zalewania swojej głowy obrazami gazet włoskich i francuskich w poszukiwaniu czegoś o swej dawnej rodzinie, ich poczynaniach nie potrafiłem wyrzucić obrazu jego opiętego, krągłego tyłka, gdy tak naiwnie wypiął się, aby w swej niewinności pokazać mi kilka nic niewartych dla mej pamięci programów.

Nie obchodziła mnie ta praca. Miałem ją głęboko w poważaniu, jednak jedyne czego zapragnąłem, kiedy zeszliśmy po tamtych schodach to słuchać jego głosu godzinami. Brzmiał tak cholernie uprzejmie w swojej nieco wyższej barwie głosu o zupełnie cnotliwych działaniach... nie mając zupełnie świadomości, jak wiele zła wyrządza w moim ciele. Był niczym czysty, najprawdziwszy anioł zakuty w ciele istnego demona.

Cholera, niepotrzebnie prosiłem go, żeby pokazał, jak pracuje... po prosty nie chciałem, żeby odchodził, żeby mnie zostawił. Pragnąłem po prostu stać tam i słuchać godzinami, jak z pasją opowiada o mało znaczących rzeczach, jak przedstawia swoje stanowisko i choć jego słowa były zwięzłe tego czasu, wiedziałem, że gdybym poprosił, zapewne produkowałby się bardziej, usilnie starając się spełnić moje nawet najgłupsze życzenie. Kurwa, Boże miej w opiece tego dzieciaka, bo przysięgam...

Odetchnąłem.

Czy on wiedział, jak dobrze wyglądał z tyłu? Prawdopodobnie nie, sądząc, jak grzesznie wypiął się, wciąż będąc uroczo słodkim... jednak mój mózg zbyt długo żył w brudzie, aby teraz nie plamić nawet tej uroczej istotki moimi chorymi pragnieniami zdewastowania go.

-Choi? - Uniosłem wzrok znad ciemnego drewna spoglądając na Parka. Jawnie zostawiłem drzwi otwarte, siedząc w tym miejscu i oczekując... nieco po kryjomu, że może Wooyoung sam przyjdzie do mnie zachęcony otwartością moich drzwi... Tak się nie stało i choć z jednej strony cieszyłem się, gdyż właśnie to zapewne uratowałoby go od moich chorych zapędów, z drugiej strony żałowałem, że nie mogę tego spełnić. Musiałem więc grać wstrzemięźliwego i apatycznego... racja?

-Hym? - Mruknąłem, dostrzegając, jak zamyka drzwi. Zwykle skupiałem się, gdy ktoś przekracza próg pokoi nawet odległych, zmuszając me ciało do czujności i gotowości w wypadku ataku, bądź czegoś podobnego. Tym razem jednak zbyt grzesznie pogrążyłem się w swoim umyśle, aby sprostać temu.

-Spadam do domu, idziesz? - Spytał, zamykając za sobą drzwi, kiedy zbliżył się do mnie - Co robisz? - Zmarszczył brwi, spoglądając zdezorientowany, gdy jego wzrok obiegł po jednej z francuskich gazet otworzonej na głównej stronie z artykułem o jakimś polityku, czy coś w tym stylu. Nie byłem pewien. Po prostu skupiłem się na tym, żeby nie myśleć o tyłu... Wooyoungu. Jednym i drugim? Prawdopodobnie tak, najwidoczniej, ponieważ ten chłopak doprowadzał mnie do szaleństwa.

-Szukam czegoś, co może być powiązane z poczynaniami w mojej rodzinie - Wymruczałem niechętnie, przewijając do kolejnego artykułu - Są dobrzy w maskowaniu, ale system jest dość prosty, więc powinienem wiedzieć, kiedy coś zrobią - Dodałem zgodnie z prawdą. Znaliśmy zasady i choć nasze działania mogły złudnie wydawać się zupełnie odmiennymi, posiadały pewien niezawodny schemat, który sprawiał, iż wszystko to było łatwe do rozszyfrowania. Jedyne co mogło mnie zgubić to nieznajomość nowych zasad, jeżeli mój ojciec je zmienił, jednak jeśli odnaleźli miejsce mojego morderstwa, mogli nie być na tyle przebiegłymi, aby to uczynić.

Il mio demone // WooSanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz