rozdział trzeci

270 18 276
                                    

[ROZDZIAŁ 3]

    Albo krzyczeli, albo milczeli. Nic pomiędzy.

Gdy ktoś pytał go o rodziców, najchętniej odpowiedziałby, że ich nie miał. Bo może właśnie tak się czuł. Może dość miał kłótni z nimi, aż któreś nie przesadziło. Zasłużyłeś sobie na to usłyszał pewnego dnia od matki, która nawet nie patrzyła ku jego załzawionymi oczom. Bezustannie przyglądała się bliźnie po oparzeniu, a ręce drżały jej, jakby za moment miała go uderzyć.

Widok tej kobiety w roztrzepanych włosach i niezmytym na noc makijażu był druzgocący. Robiła sobie zieloną herbatę, parząc się wrzątkiem i wysypując cukier na blat, a Inui tylko przyglądał jej się zza ściany i myślał, co byłoby, gdyby to on zginął tamtego października.

Płakałaby za nim tak, jak za Akane czy dziękowała Bogu, że to nie była ona?

Ojca widział rzadziej, niż ścielił łóżko. Nie przykrzyło mu się z tego powodu, wcale nie chciał go widzieć. Po co mu on, skoro jedynie się wydrze, może zagrozi, że go uderzy. A Inui zignoruje to, jak wszystko inne, co mu się przytrafiało.

Tylko łazienkowe kafelki dowiedzą się, jak mocno chciał być kimś innym. Nie z urody i figury.

Ah, czym zawinił, co złego w życiu uczynił, że nawet odrobiny miłości nie dostał? Chociaż mu już nawet nie o nią chodziło.

Nie musiał być kochany, nie wszystko w tym świecie było prościutkie i lekkie do złożenia. Pragnął jedynie spokoju, by oni zniknęli. Wyszli z domu i nie wrócili. Ciężkie to były słowa, doprawdy, ale czy miał je szczędzić tylko dlatego, że byli jego rodzicami? Krzywdy mu robili i nieświadomie odbijali na jego udach. Jak druk. Każde słowo miało osobą dedykację dla krwi cieknącej z podartej jak płótno skóry.

Stracił tyle łez, poświecił tyle nocy, by przepłakać swoją tragedię na amen. Płakał, dopóki nie załzawił każdego swojego żalu. Każdej tęsknoty i zazdrości o kochające matki i kochających ojców. Raz jedyny usłyszał, że ta kobieta go kocha. Była pijana, ale liczy się, prawda?

Prawda?

Niech ktoś powie mu, że tak, bo oszaleje.

Nigdy nie był prawdziwie kochany, ale mógł przynamniej wyobrażać sobie pod dotykiem Koko, że tak było. Dlatego dziękował za każdą minutę, kiedy on łapał jego talię.

    Wciąż tęskno mu było za prochami, wszak od razu po nich czuł się lżej. Wzięty w objęcia, które utuliły go jak nigdy wcześniej ktokolwiek na tym świecie. Bo dla Inuiego każdy dzień był taki sam. Cichy, nudny, aż piszczało mu w uszach. Monotonny, niczym niewyróżniający o identycznych kolorach. Codziennie te same rzeczy z tymi samymi ludźmi, jedynie papierosy od czasu do czasu zmieniał, by się nie przyzwyczaił.

Codzienna codzienność przyprawiała go o chęć pogoni za aniołami.

    Pod adresem podanym przez Koko stały garaże. Zeszli z motoru i przeszli przez dróżkę ze żwiru, zaglądając do jednego z nich. Był obszerny, zamalowany w grafitti i obklejony plakatami. Na końcu stała kanapa i duży, stary stół, a po bokach blaty. Gdzieś pod nogami znalazło się miejsce na dywan.

    Chłopak z warkoczami siedział na kanapie z założonymi na siebie nogami i liczył duże pieniądze. Jego brat pisakiem zdobił cienkie ściany garażu, marząc bluzgające napisy, a w drugiej ręce trzymał prawie wypalonego papierosa. Zapalona była jedna żarówka, zwisająca na kablu z sufitu, a w powietrzu czuć było zioło. Zużyte strzykawki rzucone w kąt i opakowania po tabletkach. Uroki tego piekielnego świata.

Królestwo Samotnych Dusz ||Kokonui|| Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz