Rozdział 33

257 34 0
                                    

Siedzieliśmy w „Kielichu" do jego zamknięcia, czyli do pierwszej w nocy. Pewnie zostalibyśmy dłużej, gdyby się dało, bo wcale nie zamierzaliśmy się zbierać, dopóki nie przyszedł do nas kierownik sali, by poinformować, że na nas już czas.

Byliśmy porządnie wstawieni, ja z Alex po winie musującym, a mężczyźni i po nim, i po kilku szotach. Nie chcieliśmy jeszcze kończyć wieczoru, który nie wiedzieć kiedy przerodził się w noc, a że po wypitym alkoholu nikomu nie przeszkadzał już panujący na zewnątrz chłód, postanowiliśmy wrócić do hotelu okrężną drogą.

Śmialiśmy się, wygłupialiśmy i głośno rozmawialiśmy, czym pewnie obudziliśmy niejednego mieszkańca. Teraz, kiedy opróżniam butelkę wody, trochę mi wstyd za to zachowanie, ale nie żałuję, bo bawiliśmy się doskonale.

Tyle że z mojej i Aarona gorącej nocy wyszły nici.

Tuż przed końcem spaceru do hotelu, Xan namówił nas na hot-dogi z całodobowego sklepu. Nie byłam głodna, a wręcz czułam się najedzona, ale na tamten moment ten fakt zdawał się nie mieć żadnego znaczenia. Dopchałam się bułką z kiełbaską i gdy jechaliśmy windą, czułam, że podnoszę się nie tylko ja, ale że i we mnie się podnosi. Gdy zostaliśmy z Arrem sami, wyznałam mu, że mi niedobrze i chyba za chwilę zwymiotuję. Mieliśmy w sobie tyle procentów, że było to dla nas arcyzabawne. Usiedliśmy na podłodze w łazience, żebym w razie czego miała blisko do wymiotowania. Nie mam pojęcia, ile czasu tam spędziliśmy, ale pamiętam, że dzieliliśmy się krępującymi historyjkami, jakie nam się przytrafiły i których wspomnienie nadal przyprawiało nas o poczucie wstydu.

Później oznajmiłam, że jednak nie będę zwracać, więc przeszliśmy do salonu. Słabo pamiętam, co było dalej. Całowaliśmy się i pomagaliśmy sobie nawzajem w rozbieraniu, co trwało chyba w nieskończoność. Położyliśmy się na łóżku, wciąż z myślą, że do czegoś między nami dojdzie i nagle było już rano.

– Proszę, słodziaku – mówi Arr, kładąc na biurku kanapki owinięte w serwetkę.

Nie czułam się na siłach, żeby schodzić na śniadanie, więc zaoferował, że przygotuje dla mnie posiłek i przemyci na górę.

– Dziękuuuję – odpowiadam, zakręcając butelkę. Sięgam po chleb z szynką oraz smakowicie pachnącym ogórkiem i odgryzam kęs. – Widziałeś kogoś? – pytam z pełną buzią.

– Tak, Alex i Rick jedli przy stoliku, więc się do nich dosiadłem, a Xander podobno śpi, więc wezmą dla niego jedzenie, tak jak ja dla ciebie.

– O, to miło – przyznaję, potakując i przeżuwając kolejny gryz.

– Jedz, nie gadaj, bo się udusisz – śmieje się, po czym całuje mnie w czubek głowy. – Ja wezmę prysznic.

Uśmiecham się do niego i spełniam jego polecenie, przystopowując trochę, bo tak się rzuciłam, jakby mi ktoś miał ukraść to śniadanie.

*

– Czyli się żegnamy, tak? – pytam.

– Na to wygląda.

Stoję na schodkach, przez co jestem niemal równa z Aaronem. Z tej wysokości mogę dokładniej przyjrzeć się jego oczom, ale nie wiem, czy to dobry pomysł, bym wpatrywała się w nie w tym momencie. Są pełne przygnębienia, które i ja czuję. Trzymamy dłonie w kieszeniach naszych płaszczy i nie potrafimy się rozstać.

– To cześć – stękam.

– To cześć.

Żadne z nas się nie rusza.

– Czuję się jak głupek – wyznaję.

– Dlaczego?

– Bo chce mi się płakać – stękam, ledwo powstrzymując łzy – a to przecież nie koniec świata i zobaczymy się niedługo.

Aaron wykonuje kroki w górę, żeby stanąć na tym samym poziomie i wziąć mnie w ramiona. Objęcie jego silnych rąk ma w sobie tyle mocy, ile we mnie jest słabości. Potrzebowałam tego czułego uścisku, ale nie sposób nie obwinić go za to, że pękam i moczę eleganckie odzienie Arra. Słysząc moje ciche łkanie, odsuwa mnie od siebie.

– Nie płacz, świrze. – Ociera kciukami moje łzy.

– Byłoby mi łatwiej, gdybym chociaż wiedziała, kiedy znowu się zobaczymy – jęczę smutno, choć wiem, że zwracam na siebie uwagę innych ludzi, w tym mojego rodzeństwa i Ricka. – Mogłabym odliczać do tego dnia, planować, a tak? Wszystko jest na razie niepewne, a ja nie lubię niepewności.

– Wiem, słodziaku. Musisz mieć zanotowane w dzienniczku, co i kiedy – śmieje się, jedną ręką mnie obejmując, a drugą przejeżdżając po moich włosach. Chyba trochę mi przykro, że stać go na humor, gdy ja tak przeżywam naszą rozłąkę. – W takim razie zapisz sobie wtorek – poleca ni stąd, ni zowąd.

– Jaki wtorek?

– Ten pojutrze.

Odchylam głowę i uśmiecham się krzywo, nie mogąc dać wiary jego słowom. W jego oczach widzę zupełnie inne emocje niż wcześniej.

– Przylecisz?

– Przylecę.

Rzucam mu się w ramiona i mocno wczepiam palce w jego płaszcz.

– Nie chciałem ci tego zdradzać, żebyś miała niespodziankę, ale nie spodziewałem się, że zaczniesz płakać.

– Cass, musimy iść – woła Xan.

Nasze usta łączą się w ostatnim na dziś, porywczym i namiętnym pocałunku pożegnalnym.

Droga moja, Xandera oraz Alex rozchodzi się z drogą Ricka oraz Aarona, ale nie na zawsze, nawet nie na długo. To tylko kwestia czasu, kiedy znów się zejdą.

Rozstaję się z dwójką mężczyzn z szerokim uśmiechem na twarzy. Wstąpiło we mnie nowe życie, nowa energia. Zamiast na okrągło wspominać minione dni i martwić się o te, które przed nami, mogę skupić się na planowaniu przyszłości. Już myślę o tym, co będziemy robić i dokąd zabiorę Aarona w Evermond.

Cholera, czuję się, jakby spadł mi kamień z serce. Gdybym miała żyć bez wizji nadchodzącego spotkania, strasznie bym się bała, czy nasza znajomość nie cofnie się do poprzedniego etapu. Arr mógłby mieć za dużo czasu do myślenia, nawiedziłby go znów jakieś koszmary i doszedłby do głupich wniosków. Może próbowałaby mnie od siebie odsunąć? Uznałby, że zaproponowanie mi przeprowadzki było zbyt pochopną decyzją. Dystansowałby się. Na całe szczęście nie będzie miał na to czasu! Po powrocie dziś do Phixross będzie już przygotowywał się na wtorkową podróż. Cudownie.

Virtual Lovers ✔ 18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz