Rozdział 1

2.4K 108 16
                                    

Czterdzieści lat. Do wszystkich diabłów! Czterdzieści lat! Kiedy to się, do jasnej cholery, stało?!
Spojrzałam w lustro i skrzywiłam się niemiłosiernie. Niby nic, dzień jak co dzień, a przecież powinny chyba rozbrzmieć jakieś trąby anielskie – albo raczej piekielne. Może jakieś trzęsienie ziemi, potop czy coś... Cokolwiek, co podkreśliłoby powagę chwili! Niech to szlag! Skończyłam czterdzieści lat! Niby faktycznie nic się od wczoraj nie zmieniłam, ale do łóżka kładła się jeszcze trzydziestokilkulatka, a wstała czterdziestka.
Przysunęłam się bliżej, żeby dokładnie przestudiować oznaki starości, które MUSIAŁY pojawić się w ciągu tej nocy... Jakieś nowe zmarszczki? Zwiotczała skóra? Motylki? Albo i plamy wątrobowe?
Nie, nic. Zdumiewające. Wciąż wyglądałam względnie nieźle.
Kojarzycie tę anegdotę, w której żona po kłótni z mężem staje goła przed lustrem, ogląda się ze wszystkich stron, a w końcu z satysfakcją myśli: „dobrze mu tak!". Kojarzycie? No, to ja nie mogłam tego zrobić. I nie, nie dlatego, że Andrzej mnie nie wkurwiał. Byliśmy małżeństwem od dwudziestu lat, wkurwiał mnie średnio dwa razy dziennie, a gdy się rozhulał, bywało jak przy posiłkach w zdrowym odżywianiu: cztery do pięciu. Nie mogłam tak pomyśleć, bo w moim przypadku najzwyczajniej w świecie nie było się do czego przyczepić. Biegałam trzy razy w tygodniu na fitness, w weekendy po prostu biegałam, więc ciało i kondycję miałam bardziej niż okej. A że w naszej rodzinie kobiety starzały się późno i z klasą, wciąż wyglądałam na nie więcej niż te trzydzieści kilka lat. Góra trzy. I tej wersji będę się trzymała. Rozpaczliwie.
Mimo błogosławionych genów spędziłam przed lustrem z dobre dwadzieścia minut dłużej niż każdego innego dnia. Geny genami, ale nie ma jak korektor, podkład, puder i cała reszta tych wspaniałych wynalazków, dzięki którym przeciętny kaszalot zmienia się w foczkę. Potem jeszcze kurewska sukienka i mogę iść do biura. I niech mi ktokolwiek przypomni PESEL, to pożałuje!
Wyszłam z łazienki wypindrzona, jakbym się wybierała do klubu, a nie do pracy, i w drzwiach wpadłam na zaspanego Andrzeja. Na mój widok zamarł, kompletnie zaskoczony. Fakt, nie widział mnie w tej kiecce chyba od dziesięciu lat. Krwistoczerwona bandażówka opinała mnie jak druga skóra i kończyła się dziesięć centymetrów poniżej pośladków. No co? Nogi miałam dwudziestolatki. I tak! Tego też będę się rozpaczliwie trzymała.
Andrzej przesunął po mnie wzrokiem i zmarszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiał. Zawsze miał problem z zapamiętaniem daty moich urodzin. Od pięciu lat przypominała mu o nich Kama, inaczej pewnie by nie pamiętał i byłaby dzika awantura. Dzięki ci, Boże, za dzieci.
Niestety Kamila poleciała z koleżankami do Hiszpanii, żeby uczcić przyjęcie na wymarzony kierunek na wymarzonym UJ-ocie. Miałam więc przekonanie graniczące z pewnością, że pan Kowalski nie pamięta o arcyważnym wydarzeniu związanym z jego małżonką.
– Gdzie ty się wybierasz? – zapytał ślubny, potwierdzając moje podejrzenia.
– Na pogrzeb, kurwa mać – warknęłam z wiadomej przyczyny.
– Ubrana jak dziwka? – Tak! On naprawdę uwierzył w ten pogrzeb. Andrzej Kowalski, chodząca definicja tekstu: „jak se pomyślę, jaki ze mnie inżynier, to boję się iść do lekarza". Tyle że niestety pan Kowalski był lekarzem.
Zawahałam się. Z jednej strony... Chryste, ależ chciałam się z nim pokłócić! Wydrzeć się na dupka, a potem jeszcze powrzeszczeć i jeszcze... Może by mi nawet ulżyło. Oczyściłabym atmosferę i w ogóle. Tak, byłoby fajnie, ale nie miałam już na to czasu. Dlatego tylko popatrzyłam na niego z wyższością i wyminęłam bez słowa, obiecując sobie w myślach, że niedługo do tego wrócę.

*

W przeciwieństwie do mojego małżonka koledzy w pracy stanęli na wysokości zadania. Dostałam ogromny kosz kwiatów i sporą, pięknie zapakowaną paczkę. Odśpiewali mi Sto lat, a potem ustawili się gęsiego, żeby już indywidualnie złożyć życzenia. Niczym się to w sumie nie różniło od urodzin każdego innego pracownika, świętowanych w naszej firmie, ale i tak sprawiło mi przyjemność Prawie też zrównoważyło gorycz, jaką przyniosło mi zachowanie pana Kowalskiego.
Krzysiek, jedyny przystojniak w naszym oddziale, ustawił się na końcu kolejki. Lubiłam go nie tylko dlatego, że patrzenie na niego sprawiało niemałą przyjemność. Fajnie się też z nim gadało. Był mniej więcej w moim wieku, dużo podróżował, równie niemało przeżył i potrafił o tym opowiadać tak, że laski gapiły się na niego co najmniej jak na Dorocińskiego w latach świetności. Krzysiek zaś najczęściej raczył takimi opowieściami mnie. Gdybym wierzyła w przyjaźń damsko-męską, powiedziałabym, że się przyjaźniliśmy. No ale nie wierzyłam.
Krzysiek cmoknął mnie w oba policzki, po czym przytulając mocno, zażartował:
– Trzydzieste?
– Tiaaaa, jasne. A na biurku stoi zdjęcie mojej siostry bliźniaczki. – Wskazałam fotę radosnej Kamy z ubiegłorocznych wakacji.
– Oj, nie przesadzajmy. – Uśmiechnął się szeroko. – Nie wyglądasz aż tak młodo. Od razu widać, że siostra jest jednak młodsza o te pięć lat.
Parsknęłam śmiechem i zaraz pocałowałam go w policzek. Krzysiek błyskawicznie skorzystał z sytuacji i mocno mnie przytulił.
–Wiesz, że nam się przyglądają? – zapytał z jednoznacznym błyskiem w oku. – A ty wyglądasz jak definicja grzechu.
– Lekkiego czy ciężkiego? – drążyłam. – No wiesz, takiego: „o jejku, ale ona słodka" czy: „cholera, muszę ją przelecieć"?
Uniósł brew, następnie odsunął mnie, nie wypuszczając z objęć, i przemknął po moim ciele spojrzeniem, które chyba powinno sprawić, że zechcę wyskoczyć z majtek. Dobra, nie chyba.
– W tej kiecce? – wymruczał cichuteńko. – Śmiertelnego, kobieto. Takiego: „kurwa, zdechnę, jeśli jej nie zerżnę".
– Cham. – Roześmiałam się równie cicho, a potem odsunęłam się od niego, bo faktycznie reszta zespołu gapiła się na nas z podejrzanymi wypiekami na gębach.
– Tam zaraz cham. Jestem po prostu szczery. To jak? Urwiemy się z pracy na dymanko? Dla tej kiecki mogę nawet wynająć apartament w Piramidzie.
Graliśmy w tę grę od kilku miesięcy. On udawał, że myśli jedynie o tym, by zaciągnąć mnie do łóżka, ja – że go nie pragnę i absolutnie nie mam ochoty się z nim puścić. Fajna gra. Podniecająca. Wyobrażałam sobie jej finał wielokrotnie, kiedy Andrzej usłyszał zew, na który ja jakoś byłam głucha. Obraz dochodzącego we mnie Krzyśka regularnie pomagał mojemu małżeństwu. I nie, nie czułam się przez to winna. Nie zdradziłabym męża. Kochałam capa. Nawet jeśli nie pamiętał o moich urodzinach.
– Sorki, przystojniaku, ale ja bzykam się tylko z Kowalskim.
– Cholera... Dobra, laska, zmienię nazwisko, a ty będziesz musiała naprawdę się postarać, żeby mi to wynagrodzić.
Śmiałam się, podchodząc do zajadających się ciastem kolegów. Zebrali się jak zwykle przy takiej okazji w konferencyjnej, gdzie na długim stole przygotowałam poczęstunek dla zespołu. Teraz siedzieli przy nim i udawali, że wcale nie interesuje ich potencjalny biurowy romans. Myśl, że ci wszyscy ludzie uważają, że mogłabym sypiać z najprzystojniejszym gościem w firmie, błyskawicznie poprawiła mi ten podły nastrój trzymający mnie od rana. No i co z tego, że minęłam tę magiczną barierę, za którą kobiety stają się niewidzialne? Ja wciąż byłam bardzo widzialna.
– Pani Małgosiu... – Dyrektor podszedł do mnie z lekkim marsem na czole. – Nie dostałem od pani tego zestawienia dla zarządu.
Kurwa! Akurat teraz mogłabym być niewidzialna. Zestawienie było na pendrivie, a ten wciśnięty w port USB. W domowym laptopie. I nie, nie byłam na tyle mądra, aby zrobić kopię w chmurze albo przynajmniej, po staremu, wysłać ją sobie na e-maila. Idiotka. Kompletna, niereformowalna idiotka.
– Przepraszam, panie dyrektorze – wymamrotałam, unikając wzroku mężczyzny. – Zostawiłam w domu.
W przeciwieństwie do mnie i Krzyśka dyrektor Żabiński nie przeklinał. Nigdy. Nawet wówczas, gdy jego analityczka spieprzyła. Z tej przyczyny tylko na mnie spojrzał, syknął, skrzywił się, a później oświadczył chłodno:
– Niestety muszę go mieć najpóźniej za godzinę. Proszę po niego pojechać.
– Oczywiście, panie dyrektorze – potaknęłam ochoczo i natychmiast sięgnęłam po torebkę, żeby wyjść. Po czym praktycznie wybiegłam z biura.
Krzysiek dogonił mnie na parkingu.
– Gośka!
Wsiadałam już do samochodu, więc zawisłam rozkroczona, co w tej kiecce wyglądało... ekhm... powiedzmy, że aktualnie można było dostrzec prawdę słów Kowalskiego sprzed kilku godzin.
– Co jest? – warknęłam, wściekła bardziej na siebie niż na Krzyśka.
– Nie zabijaj wzrokiem. – Zaśmiał się nerwowo. – Wrócisz jeszcze?
– Jadę tylko po pendrive. Żaba potrzebuje raportu, który zostawiłam w chacie. Będę za pół godziny – uspokoiłam go. – A co? – zainteresowałam się, bo ładna buźka pana Smolorza wydawała się dziwnie spięta.
Przygryzł dolną wargę i milczał.
– Jezu, Krzysiek! Spieszy mi się!
– Chciałem cię zabrać na drinka po pracy – wymamrotał w końcu.
Zagapiłam się na niego, kompletnie zaskoczona. I o to całe halo? Żebym poszła z nim na drinka? Po takim wstępie można się było spodziewać co najmniej wyznania miłości albo i uj wie czego. Niby rzeczywiście termin sobie wybrał gówniany, bo nawet jeśli mój ukochany małżonek niekoniecznie pamiętał o urodzinach, miałam jeszcze rodziców, brata i córkę...
– Gosia...
– Sorki, Krzysiek. Dzięki, niestety moi rodzice wpadną wieczorem.
– To może później. – Wbijał we mnie te swoje cudne oczęta. – Przecież nie zostaną na noc.
Pokręciłam głową, zerkając mimochodem na deskę rozdzielczą i zegar na niej. Guzik na nim mogłam zobaczyć, bo nadal nie odpaliłam silnika.
– Na noc może i nie, pewnie jednak przed dziesiątą nie wyjdą.
– To po dziesiątej. – Uśmiechnął się jakoś tak niepewnie. – U mnie.
Że, kurwa, co?!
Rozdziawiłam usta, bo po prostu brakło mi słów. Fakt, flirtowaliśmy ze sobą od kilku miesięcy. Fakt, był cholernie przystojny, a pod za bardzo dopasowanymi koszulami grały cudne mięśnie, które wypracował na siłowni. I fakt, że doszłam z jego obrazem pod powiekami więcej razy, niż chciałabym się przyznać... No ale, do cholery, miałam męża!
– Masz wyraz twarzy, jakbym ci osobiście zajebał ulubionego króliczka. – Znowu zaśmiał się nerwowo.
Nadal nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć, więc popatrzyłam ponad głową Krzyśka, na okna gabinetu Żabińskiego. Taaa, stał tam, jak żywy wyrzut sumienia, że Kowalska zamiast zapieprzać po jego superważny raport, rozważa konsekwencje ewentualnego bzykanka.
Jezu, Gośka! O czym ty myślisz?!
– Potem pogadamy, okej? – Wybrałam najlepszą drogę na teraz, czyli ucieczkę przed podjęciem decyzji. – Żabiński nam się przygląda i pewnie już drepcze w miejscu.
Wsiadłam do samochodu. Krzysiek nie puścił drzwi, więc nie mogłam ich zamknąć.
– Czyli nie mówisz nie? – dopytywał.
Do diabła, Kowalska! Powiedz nie!
– Krzysiek! Cholera! Spieszy mi się! Potem!
Puścił, więc zamknęłam auto i ruszyłam z piskiem opon. Głównie z powodu pulchnej sylwetki Żabińskiego w oknie jego gabinetu, ale również przez... wybacz, Boże!... cholernie kuszącą propozycję.

MałaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz