[ROZDZIAŁ 12]
Kochał go. Kochał całym sercem, wiedząc, że nie ma ku temu najmniejszego powodu. Obecność Koko była kojąca, o ironio — nie znosił tego, jakim był człowiekiem, co mówił, co robił i po prostu nie znosił go. Całego, od stóp do głów. Nie miał pojęcia, w jakiej jego części się zakochał.
Nie zrobił tego w jego pieniądzach ani w narkotykach, które od niego kupował. Może zrobił to w jego spojrzeniu, kiedy drżącymi rękoma odbierał od Koko kolejną parę szpilek. Powiedział, że nie gniewa się, że tamte rozwalił i żeby przyjął nowe. Czarne, wysokie, podbijane diamentami, drogie. Kosztujące fortunę, tak myślał. Myślał, że nie myślał.
Myślał, że jest na krawędzi.
Spali godzinę i obudził ich trzask frontowych drzwi. Jego matka wyszła i kto wie, kiedy wróci. Była dziewiąta, a później dziesiąta, zanim się ogarnęli. Piątek. Dzień, w którym powinni być w szkole, bo nie zdają klasy, ale zastanawiali się nad tym tyle, co nic. Machnęli ręką jak na wszystko inne. Dragi zrobiły z nich ignorantów.
Wyszedł na balkon z paczką fajek Koko w dłoni. Jego własne się skończyły. Usiadł na murku od razu przed drzwiami i może i próbował podsłuchiwać rozmowę chłopaka przez telefon, ale wmawiał sobie, że wcale nie. Ostatnio dużo rzeczy sobie wmawiał, ale też dużo przyznawał. Nie było żadnych ich, byli osobo; Koko i Inupim, ale byli dla siebie i ze sobą. Trzymali się za rękę, gdy grunt pod nogami nieustępliwie się kruszył.
Zapalił papierosa, a Koko wrócił i wyjął mu go z dłoni, siadając obok. Podpalił więc drugiego, bo powiedział, że mu go nie odda. Widział, jak strzepywał popiół na popielniczkę, podrygując nogą. Taki nawyk albo wynik stresu. Bo myślał nad wszystkim; nad nimi, nad innymi, nad sobą, nad ich końcem. Słowami, które w końcu powinien z siebie wydusić. Nie kocham cię, Inupi.
Wybacz.
– Kurator zlecił Senju testy na obecność narkotyków – odezwał się, wyjaśniając powód, dlaczego wcześniej dzwonił do niego telefon.
– I co teraz? – zapytał, zerkając z ukosa na Koko i stukając w papierosa nad popielniczką.
– Będą je fałszować.
– A jak się nie uda?
– Uda się, nie robią tego pierwszy raz. – Westchnął, wsadzając fajkę między wargi. Palił, aż nie zakuło go w płucach. – Rozjebała się serio dawno temu i mieli czas, żeby nazbierać doświadczenie.
A Inui przepomniał na sekundę, że trzymał w dłoni papierosa i tylko patrzył. Patrzył, jak obydwoje chylą się ku końcowi.
– Też się ostatnio rozjebałem – stwierdził, choć cicho, to adekwatnie do milczenia miasta tak rano.
– Czasami już po prostu tak jest. Tracisz siebie w sobie i nawet nie ogarniasz momentu, kiedy zniknąłeś. – Wzruszył ramionami tak obojętnie, jak gdyby nigdy go to nie dotyczyło. Wprawdzie tęsknił za dawnym sobą. – Dopiero jak ktoś ci o tym powie, to zauważasz. Myślisz, że miałeś inne wyjście niż trochę się rozjebać?
Spojrzał na Inuiego, ale on wpatrywał się w wyłożoną brudnymi kafelkami podłogę i owinięte bandażami przedramiona. Ciekawe, czy czuł się winny. Był niedosięgalny, wyglądał jak zza pękniętych, brudnych okularów — jakby był daleko, ale tuż obok. Koko nie wiedział, czy go tracił, czy odzyskiwał.
CZYTASZ
Królestwo Samotnych Dusz ||Kokonui||
Fanfic❞ W szklistych oczach mieniły mu się krzywdy, odbite piekielną krwią na udach i łazienkowych kafelkach. Pragnął jedynie odrobiny łaski, kilku słów gorętszych od próśb o papierosa i dotyku bardziej cielistego od tego na bliźnie na porcelanowej buzi...