rozdział piętnasty

146 14 158
                                    

[ROZDZIAŁ 15]

Nastała cisza.

Cichosza. Jedna wielka i był tylko on, i była tylko ona. Byli oni we dwoje. Nadeszła po kryjomu. W jednej sekundzie słyszał krzyki; okropne wrzaski i piski, a w następnej już nic. Ani nawet szeptu. Ani nawet szmeru.

Rozjebał się i to kurewsko mocno. Półtora godziny wracał do domu autobusem, szczędząc sobie myśli, które mogły doprowadzić go do jeszcze większego płaczu. Patrzył przed siebie i nic więcej nie robił. Tylko zerkał czasem na własne buty, czasem na krople wielkiego deszczu na szybie. Kap, kap.

I były momenty, w których deszcz jak w rynnie zbierał się pod powiekami. W torebce miał opakowanie Xanów, więc łyknął bez wody tyle, ile dał radę na suche gardło. To koniec.

Boże, skończył się. On cały, od stóp do głów. Tuż przed szczęściem zabrakło dla niego czystych kartek, dlatego nie dostanie pożegnania innego niż parę pustych słów. Nie wiem, czy najbardziej na świecie kochałem ciebie, zioło, wspólny seks, prochy czy twoje ciało. Pogubiłem się za czwartą parą szpilek. Opinają teraz moje nogi, a ja mam ochotę rozwalić je w drobny mak. Rozpieprzyć, rozjebać. Obić je o ścianę i złamać w dłoniach. Walić nimi w drzwi szafy, skakać po nich, krzyczeć na nie, przeklinać je i zaklinać.

Tylko bym w życiu niszczył.

Tylko bym zrzucał winę. Mógłbym powiedzieć, że to ty mnie rozjebałeś, Koko, i że całe moje zbezczeszczenie to twoja pierdolona wina. Wiesz co, gówno prawda. To siedziało we mnie od dawna — to siedziało we mnie od kiedy istniałem jeszcze jako dzieciak, mały szczyl. Zawsze taki byłem; wymyślony pod pretekstem bycia i po prostu bycia. I co mi z tego bycia, jak bycie samo w sobie jest niczym. Trzeba być kimś, a ja byłem tylko nikim. I wciąż jestem. I będę, aż nie zniknę. Chciałbym zniknąć.

Chciałbym umrzeć, wiesz. I z wielką chęcią pociągnąłbym ciebie za sobą, żebyś odkupił winę, jakobym przez ciebie z nikogo stał się niczym.

Nie miał nic do dodania.

Wszedł do mieszkania cały przemoczony. Z włosów ciekło mu podobnie jak z ubrań, makijaż na czerwonej od chłodu buzi rozmył się po polikach, a torebka z zielskiem, Xanami i resztą prochów zaczęła się pruć. Mokrymi butami stanął na wycieraczce i skopał je ze stóp, torbę odrzucając w kąt. Zauważył buty jego matki.

Uniósł zapłakany wzrok. Widział ją ze swetrem mocno naciągniętym na ramiona, z rozpadającym się kokiem i zmęczonymi, podkrążonymi oczyma stojącą w ciemnym korytarzu. Światło jaskrzyło się jedynie z innego pokoju. Starała się nie zwracać uwagi na to, jak wyglądał. Powiedziała, że dzwonił do niej dyrektor i że skarżył się na jego nieobecności. Mówił, że od tygodni w ogóle nie przychodzi do szkoły. Odparł, że ma to gdzieś. Będziesz powtarzał klasę ostrzegła go, ale wzruszył na to ramionami. Odgarnął wilgotne włosy z twarzy i przeszedł korytarzem. Co się z tobą dzieje? zapytała, łapiąc go za przedramię, zanim zdążył wejść do pokoju. A co ma się dziać?

     Był samobójczy, był znikający, gnijący, przeklinający. A działo się dużo. Zaczęła krzyczeć. Mówiła, że szwęda się po nocach, że w całym domu śmierdzi marihuaną, że jego pokój wygląda jak chlew i on z resztą też. Że od jakiegoś czasu w ogóle siebie nie przypomina. Nie ma go w nim. Zdarła gardło i tylko zacisnęła dłoń z mocno spiłowanymi paznokciami na jego przedramieniu. Przeprosił ją.

     Wytłumaczył, że nigdy nie chciał, żeby tak to się skończyło. Sam nie do końca rozumiem, co się ze mną stało. Popłakała się. Jej łzy z hukiem roztrzaskiwały się o podłogę, ale poluźniła uścisk i puściła jego rękę. Powiedziała, że przestał ją przypominać — ona nie paliłaby fajek ani zioła, ona nie piłaby alkoholu, ona nie łykałaby tylu tabletek, ona sprzątałaby w pokoju, ona chodziłaby do szkoły. Ona, ona i tylko ona. Nawet, gdy zajmowała miejsce na cmentarzu od zeszło siedmiu lat, nie liczyła się wcale mniej. Akane i tylko Akane. Żaden Seishu. Żaden syn, młodsze dziecko — tylko córka urodzona jako pierwsza.

Królestwo Samotnych Dusz ||Kokonui|| Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz