Rozdział XIX

33 5 1
                                    

 Kaiset zmrużyła oczy – tajemniczy jeździec wciąż znajdował się zbyt daleko, by mogła dokładnie rozpoznać jego oblicze. Na pewno był sam, co dawało jakąś nadzieję na pomyślne rozwiązanie sprawy, pomyślała, szybko szacując szanse w ewentualnej walce. Spojrzała przelotnie na muskularne ramiona swojego towarzysza, zacisnęła szczupłe palce na własnych łokciach.

Jakiej walce? zganiła się w duchu, zaskoczona przypływem pewności siebie. Dziewczyna szybko wstała i otrzepała swoją spódnicę ze źdźbeł trawy, po czym usiadła z rączkami na kolankach, w pewnym oddaleniu od Paharamczyka.

– Nie powinniśmy się ukryć? – zapytał Darwesz, badawczo nasłuchując odgłosów z oddali.

– Nie, dopiero wtedy byłoby to podejrzane. Przecież każdy może sobie odpocząć, kiedy nie ma dnia targowego, a ja i tak mam trzymać się z dala pałacu. Nie robimy zatem nic złego... – nie wiedziała, kogo bardziej próbowała przekonać co do prawdziwości swych słów: swego towarzysza czy siebie. Miała wrażenie, że rozszalałe serce za chwilę rozsadzi na strzępy jej wątłą klatkę piersiową. By choć trochę uspokoić nerwy, kompulsywnie obracała między palcami jedną z kości do gry. Gdy zerknęła ukradkiem na Darwesza, zauważyła, że jego dłoń zaskakująco zręcznie schwyciła rękojeść długiego, zakrzywionego sztyletu. Kąciki jego ust uniosły się do góry, a cała twarz nabrała drapieżnego wyglądu.

Mimowolnie i ona uśmiechnęła się nerwowo. No tak, przecież w końcu był niegdyś żołnierzem.

Coraz bliżej i bliżej. Jeden koń i jeden jeździec.

Krążył po sadzie, o dziwo niepłoszony nawet przez rolników. Może goniec? Dopiero po chwili rozpoznała wysmukłą, arystokratyczną sylwetkę mężczyzny, wreszcie widoczną spomiędzy ukwieconych drzew. Z rozwianym włosem, na karej szkapie, pędził panicz Kallore. Wyglądał jak legendarny król ukrytego ludu, wiodący dziki gon ku listopadowej zgubie. Bladozłota skóra, jasne włosy i mętne, szare oczy w kontraście z czarnym strojem nadawały mu doprawdy przerażającego wyglądu. Gałęzie smagały jego twarz, lecz on wydawał się mieć to całkiem za nic – dokładnie tak, jak całe swoje życie, pomyślała Kaiset, nagle zaniepokojona jego obecnością. Musiał szukać właśnie ich – gdy tylko spostrzegł odpoczywającą na skraju sadu parę, skierował w ich kierunku rumaka.

– Czego może chcieć od nas ten nieszczęśnik? – Darwesz zapytał cicho. Ton jego głosu zdradzał pewne strapienie, choć nie niechęć względem pobladłego panicza, który zeskakiwał ze swego siodła. Kaiset poderwała się z miejsca i dygnęła przed Jukką, tak, jak nakazywał tego protokół. Młodzieniec machnął tylko ręką i podjął nieco sennie:

– Spokojnie, Kaiset Renjavi. Nie ma potrzeby przede mną dygać, zresztą, po tym, co za chwilę ode mnie usłyszysz, będziesz wolała kogoś rozszarpać, niż się przed kimś kłaniać. Mógłbym usiąść na chwilę? Nie chcę nalegać, ale to raczej pilne.

Paharamczyk i wróżka spojrzeli po sobie dość zdezorientowani, jednak nie śmieli odmówić melancholijnemu arystokracie, spoglądającemu na nich wyczekująco. Darwesz zareagował pierwszy – kiwnął głową na znak, że się zgadza i wyciągnął rękę w stronę przybysza. Ten chwycił ją odważnie, Kaiset zaś zauważyła, że na jego lico wstąpił lekki rumieniec, oznaka powracającego życia. Miała wrażenie, że panicz Jukka na jej oczach odzyskiwał wyraźny kontur.

– Darwesz Sohail, a Ty to... – Kaiset zaczęła przedstawiać sobie młodzieńców, gdy arysokrata uciął jej lekko:

– Jukka Kallore, ale nie mamy czasu na konwenanse, przyjacielu, musimy dzisiaj uratować więcej, niż jedno życie. – Znalazł wzrokiem dziewczynę, po czym zwrócił się do niej łagodnie:– W tym zawiera się też twój los, przyjaciółko. Będę oszczędny w słowach: moją słodką narzeczoną dość mocno zabolała wieść o tym, że nie rozpaczasz po jej reprymendzie.

[SKOŃCZONE] Cud w SanarviOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz