10. Odważne serce

100 22 161
                                    

Obudził go jego własny krzyk.

Z początku nie wiedział, czy wciąż śni. Przed oczami przetaczały się te same przerażające obrazy. Zerwał się z posłania i próbował zaczerpnąć powietrza przez ściśnięte gardło. Serce w piersi waliło jak oszalałe. Ciałem wstrząsały dreszcze. Przepocona koszula kleiła się do spiętych ramion. Pomimo duchoty czuł przenikający do kości chłód.

Znowu ten koszmar! Boże miłosierny, a już naiwnie myślał, że to nigdy nie wróci. Czy nie wystarczy, że nigdy tego nie zapomni? Musi jeszcze o tym wszystkim śnić?!

Mietek ubrał się szybko i cicho wyszedł na podwórze. Starał się nikogo nie obudzić. Latem sypiał na poddaszu, gdzie mógł spokojnie wieczorami rzeźbić przy małym okienku. Nikt mu tam nie przeszkadzał, nie wchodził w drogę, nie zrzędził.

Letnia noc rozbrzmiewała delikatnym szelestem liści. Gdzieś w oddali szczekały psy, rechotały żaby. Na chwilę przystanął przy studni i wylał sobie na głowę wiadro zimnej wody. To go trochę otrzeźwiło. Usiadłszy pod domem, oparł się o ścianę i wsłuchał w rytm oddechu. Ostatni raz ten sen nawiedził go pół roku temu. Od tamtego czasu był spokój. Żadnych duszności, lęków, łez. Aż do dzisiaj.

Przymknął oczy na chwilę, by uspokoić się i zebrać myśli. Zawsze śniło mu się to samo. Przerażona twarz matki, umierający w ramionach ojca brat, wrzaski, krzyki, krew, płacz Zośki. I ta bezsilność wszystkich, która sprawiła, że on dokonał czegoś, co wydawało się ponad jego siły.

⸙⸙⸙

Gdy miał siedem lat i mleko pod nosem, kraj nawiedziła zima, jakiej nawet najstarsi nie pamiętali. Był koniec kwietnia, a śnieżycom i siarczystym mrozom nie było końca, jakby wiosna miała już nigdy nie nadejść.

Kończył się opał. Zapasy również były na wykończeniu, gdyż poprzedniego lata zbiory były bardziej niż skromne. Jedli tylko tyle, by nie zemrzeć z głodu. Niektórym zostało już tylko ziarno na zasiewy. Gdyby je zjedli, to wiosną nie mieliby co siać. Ludzie pomagali sobie, jak mogli, ale to wciąż było za mało. Głód zbierał śmiertelne żniwo.

Pani Węgrzyńska wyprzedawała za bezcen rodowe klejnoty. Wszystko po to, by pomóc ludziom przetrwać. Srebra, francuska zastawa stołowa, biżuteria, obrazy, które pan baron z upodobaniem za życia kolekcjonował. To wszystko szło za psi grosz. Wszystko, by uratować ludzi i majątek, którym zarządzała w imieniu małoletniego wnuka.

Widmo głodu spędzało sen z powiek nie tylko mieszkańcom miast i wsi. Watahy wilków podchodziły pod chaty i porywały nieostrożnych. Ci, którzy byli na tyle nierozsądni lub zdesperowani, by opuszczać swoje domy i szukać szans gdzie indziej, najczęściej wracali z niczym albo słuch po nich ginął.

Tamtego feralnego dnia jego brat, Witek, który miał wówczas szesnaście lat, wrócił ze wsi i przyniósł wiadomość, że wszystkie zdrowe i silne chłopy się skrzykują, by iść do lasu zapolować. W okolicy ktoś wypatrzył świeże tropy na śniegu, więc trzeba było się spieszyć, póki były widoczne.

Prawo zabraniało łowienia zwierzyny w pańskich lasach, ale w tamtym momencie to było najmniejsze zmartwienie. Spiżarnie świeciły pustkami, dzieci płakały z głodu. Trzeba było coś zrobić, jeśli chcieli doczekać wiosny.

Ojciec rodziny, Antoni Bednarz, był człowiekiem nad wyraz opanowanym i spokojnym. Próbował przystopować narwanego młodzieńca. Twierdził, że to zbyt ryzykowne, ale w końcu dał się namówić. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, w jakiej są sytuacji. Byłby bardziej niż zadowolony, gdyby porządny połeć dziczyzny znalazł się w komorze. Kto wie, może dopisze im szczęście.

Odziali się jak najcieplej, wzięli co tam kto miał, a co mogło się nadać, schowali za pazuchy po kawałku czerstwego chleba i pożegnali się z matką. Janina Bednarzowa trzymała najmłodsze pacholę w ramionach i modliła się żarliwie o powrót męża i syna.

W głębi lasu (Zawieszone Na Czas Nieokreślony) Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz