VI

187 17 25
                                    

Poczuł mocne szturchanie w ramię, które wybudziło go nagle ze snu. Zmarszczył brwi niezadowolony i z przeciągłym jękiem odwrócił się ociężale na drugi bok, zakrywając się pod same czubki włosów. Podkulił kolana bardziej do klatki piersiowej i wyginał swoje ciało za każdym razem jak palec intruza dźgał go w plecy bądź w okolicach żeber.

A więc jednak się nie udało. Przeszło przez myśl księcia.

— Idź sobie, Zee. — mruknął zaciskając powieki.

— Pójdę sobie dopiero, jak usiądziesz, zjesz i powiesz, co ci, kurwa, strzeliło do tego łba, aby znowu to zrobić. — powiedział stanowczo, następnie bez zbędnych słów odkrywając młodszego chłopaka i wyrzucając kołdrę na połyskującą w porannym świetle podłogę.

Louis wydał z siebie zirytowany dźwięk i przekręcił się tak, aby móc spojrzeć na bruneta. Otworzył delikatnie oczy i zaraz zmrużył je, gdy promienie słońca uderzyły prosto w jego zaspaną twarz. Zasłonił się dłonią i ponownie zerknął na przyjaciela, tym razem ze smutkiem oraz zawodem pomieszanym w jego oczach.

Zrezygnowane westchnienie opuściło jego wyschnięte od snu wargi, podczas, gdy nieudolnie starał się usiąść na materacu, by skosztować przyniesionego jedzenia. Skrzywił się, kiedy tępy ból zaatakował jego skronie, a kręcenie w głowie sprawiało, że jego pokój wirował wywołując w nim nudności.

— Niedobrze mi. — powiedział z grymasem zdobiącym jego młodą twarz.

— Nie dziwię się, zażyłeś naraz więcej leków niż zalecała ci Ophilia w ciągu dnia. Przynajmniej nie była to śmiertelna dawka. — sarknął, podając mu szklankę z wodą — Napij się.

Louis przyjął naczynie i patrząc się w jeden punkt wziął kilka małych łyków, by się nie zakrztusić. Wtem fala wyrzutów sumienia i poczucia winy zalała jego ciało wywołując w nim to nieprzyjemne uczucie ciężaru w żołądku. To tak jakby mnóstwo kamieni osiadło w nim i nie pozwalało na nawet najmniejszy ruch, poza spuszczeniem głowy w dół. Smugi czarnej mgły okalały jego ciało zacieśniając się na nim jak liny, nie pozwalając mu uciec przed negatywnymi uczuciami zbierającymi się w nim, jedynie z każdą sekundą napierając na niego, aby w końcu wybuchł.

— Przepraszam. — szepnął naprawdę cicho.

Dopiero teraz dotarło do niego co zrobił poprzedniego wieczora. Znowu się poddał. Znowu spadał. Spadał z klifu, na którym starał się utrzymywać. Po wielu latach prób odnalezienia się w swoim własnym życiu i utrzymaniu się na krawędzi, mimo ludzi, którzy jedynie popychali go w kierunku przepaści, po prostu nie wytrzymał i poddał się im, nie myśląc o wyprzedzających go już w tamtej chwili konsekwencjach.

Usłyszał zmęczone wypuszczenie powietrza przez przyjaciela na co jego złe samopoczucie jedynie wzrastało na sile, sprawiając, że już z samego rana miał ochotę przeleżeć i przepłakać kolejny dzień, słuchając oszczerstw tworzących się w jego własnej głowie. Przecież Zayn się o niego martwił, a on jak zwykle był samolubnym nastolatkiem, który nie zwracał uwagi na innych jak i ich potrzeby myśląc tylko i wyłącznie o sobie oraz czubku własnego nosa.

— Nie przepraszaj, Lou. — powiedział brunet przybliżając się; położył dłoń między jego łopatkami i sunął nią chcąc go nieznacznie uspokoić.

— Muszę, bo znowu cię zawiodłem — prychnął kiwając głową na boki — Jak zawsze z resztą. Dziwie się, że jeszcze się nie zwolniłeś.

— Za dobrze mi płacą. — zażartował, wiedząc, że to poprawi humor młodszemu. Miał rację, ponieważ sekundę po tym po pokoju rozniósł się cichy śmiech Louisa.

When The Sun Goes Down || l.sWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu