10. Ren

6 4 1
                                    

Sardoma była pustkowiem, z której nie było łatwej ucieczki. Ogromny pustynny obszar, rozciągający się na całym południowym-zachodzie wyspy, którą Ren nazywał pierścieniem. Rażące w oczy słońce, nie dające ani chwili wytchnienia podróżnym, którzy podróżując przez inne pobliskie tereny, musieli wybrać drogę przez pustynię. Niewiele miejsc, by tak naprawdę wypocząć i uciec od promieni słonecznych. Mało kto zapuszczał się w te tereny, zwłaszcza o tej porze roku, gdy było najgoręcej. Jedynie demon, ciągnący za sobą ciało nastoletniego chłopaka, przemierzał pustynię. Pot zlatywał mu z czoła, jednak nie z gorąca, a ze zmęczenia. Od kilku godzin, bez ani jednej przerwy ciągnął go za sobą na swoim swetrze, którego do tej pory nigdy wcześniej nie zdjął.

– Czego to ja nie robię... Dla tego chłopaka – stękał, prąc dalej na przód.

Mógł go zostawić na pastwę ptaków bądź innych dzikich zwierząt, żyjących na pustyni. Tak się jednak z jakiegoś powodu nie stało i go nie zostawił.

– Wiem, że teraz mnie nie słyszysz człowieczku... To nawet lepiej – odetchnął, przystając na chwilę i odwracając się w stronę nieprzytomnego nastolatka.

Usiadł na ziemi i przetarł rękawem spocone czoło. Ogon przysunął blisko swojego ciała, ukrywając go pod nogami. Gdyby nie rogi i niespotykany kolor skóry, ktoś, kto nie znał Rena, uznałby, że jest przypadkowym podróżnikiem.

– Wszystko zepsułeś – powiedział bez najmniejszych skrupułów, patrząc na Charliego z wyrzutami. – Powinienem dać Ci tam sczeznąć, za to, że nas tu wysłałeś. Już wolałbym trafić na północ, niż w tereny zachodu.

Do Rena nie potrafiła dotrzeć jedna rzecz - to on sprowadził za sobą Charliego, a mimo to, o wszystko go obwiniał. Ciągnął go za sobą z jednej przyczyny - przez wzgląd na plan, który pojawił się w jego głowie jakiś czas temu. To, co się wydarzyło, miejsce, w którym się znaleźli... To wszystko sprowadzało się do tego, że Ren nie mógł zostawić Charliego na śmierć. A przynajmniej... Nie teraz.

Wstał. Wziął długi i głęboki oddech, przeciągając się. Chwycił za materiał swetra. Dzień zdawał się dłużyć, choć zostało kilka godzin, zanim słońce zaszłoby za horyzont. Ren nie mógł czekać. Zaletą demona było go, że nie był, aż tak podatny na wysokie temperatury. Dzięki temu, upały nie sprawiały im większych trudności. Obecnie jedyną trudnością, z jaką musiał się zmierzyć, był ważący pięćdziesiąt kilogramów nieprzytomny pół Anglik, pół Włoch.

Ciągnął za sweter co sił, przemierzając pustynię. Szukał miejsca, w którym oboje mogliby odpocząć, a wtedy i Charlie mógłby dojść do siebie, o ile w dalszym ciągu żył.

– Może... Jeśli znajdziemy większy cień... – stękał pod wysiłkiem, gdy wchodzili na jedną z wyższych wydm. – Odpoczniesz... I dojdziesz do siebie... Żebym... Żebym mógł Cię zatłuc człowieczku.

Los nie chciał mu sprzyjać. Rozglądał się w poszukiwaniu cienia, jednak nigdzie nie mógł go dostrzec. Gdyby dotarł na wydmę, może stamtąd dostrzegłby schronienie z daleka. Nie miał innego wyjścia. Ostatni raz zerknął za siebie na nastolatka, gdy przypadkiem nie spadł z prowizorycznych sań.

Dotarli na wzniesienie. Ren wypuścił ze swoich rąk miękki materiał i oparł się rękami o kolana. Pochylony do przodu, stał tak, głęboko oddychając. Pierwszy raz od bardzo dawna, nie było mu do śmiechu. Nie tak wyobrażał sobie powrót do swojego świata - na pustyni, ciągnąć coś, co mógł powoli utożsamiać ze zwłokami. Dopóki jednak Charlie oddychał, nie zamierzał go zostawić... Choć ta myśl setki razy przeszła mu przez głowę i coraz bardziej się ku niej skłaniał.

– Na Umbrę! Dajcie mi cienia choć trochę! Chyba nie wymagam zbyt wiele! – wykrzyczał na całe gardło, wbijając pazury w materiał spodni.

W odpowiedzi usłyszał jedynie echo, które szybko zanikało gdzieś w oddali. Podniósł głowę. Rozejrzał się i... Przed sobą dostrzegł coś, czego najbardziej pragnął - i o dziwo, nie był to koniec Sardomy.

Związani: Widząc Twój mrokOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz