Rozdział I: sen nie nadchodzi

35 1 1
                                    

Już dobre dwadzieścia trzy godziny nie zmrużył oka. Stres spowodowany nadchodzącym końcem książki, którą pisał już prawie rok, był nie do opanowania. Nie miał pomysłów, jak mógłby ją zakończyć tak, żeby się to przyjęło, ale również tak, aby to on czuł się spełniony. Ludzie zbyt wiele od niego oczekiwali - tak sądził.

– Zacznijmy od początku. – przetarł twarz, stojąc przed lustrem w swojej niezbyt pokaźnej łazience. Dorobił się na swoich książkach dość sporo, jednak nie był rozrzutny. Przed każdą zakupioną rzeczą, robił sobie w głowie listę wad i zalet tej rzeczy, żeby czasem nie wydać na coś, czego jednak nie będzie potrzebował. No cóż. Sam nie wiedział, czy to jego wada czy zaleta.
– Może Jackson powinien rozstać się z Hill i odejść do Samuela? – spojrzał samemu sobie w oczy, po czym wydał z siebie jęk, oznaczający zmęczenie mieszające się z brakiem pomysłu.
– Nie. To beznadziejne... Przeanalizuj. – mruknął, znowu sam do siebie, bo nie miał do kogo mówić. No dobra, miał kota, z którym mieszkał, ale SOS, a właściwie Spawn Of Satan, sporadycznie nazywany przez niego także po prostu Spawnem, nie miał ochoty słuchać wywodów swojego właściciela, na temat jego beznadziejnego życia.
Po dłuższej chwili patrzenia na siebie w lustrze, poszedł do kuchni, gdzie wydał z siebie dość ciche "kici kici", czekając, aż szatańskie kocie do niego przyjdzie. Pokaźny maine coon w kolorze węgla, o oczach zielonych niczym trawa, wszedł majestatycznym krokiem do kuchni.
– Sosik – mruknął, patrząc na kota. Mówił tak na niego pieszczotliwie, przy nagłym napływie miłości do tego stworzenia. – Jesteś głodny? Tata już ci daje jeść... Chociaż ty musisz dbać w tym domu o dietę... – westchnął cicho, szukając w szafce saszetki z kocim jedzeniem. Był absolutnym kociarzem i obrońcą praw zwierząt, do tego stopnia, że wydał krótką książkę na temat kotów i ich potrzeb. Uważał, że trzeba edukować społeczeństwo na tematy tak istotne, jak dbanie o braci mniejszych.
Wycisnął mu całą saszetkę do porcelanowej miseczki, która była droższa niż cała zawartość lodówki pisarza. Kiedy tylko skończył, kot lekko trącając jego rękę głową - w celu wygonienia go z miejsca spożywania przez siebie śniadania, czy tam kolacji, zaczął jeść.
– Uh, jedzenie ci się kończy... Tata musi jutro iść na zakupy. Znaczy... Dzisiaj. – westchnął, patrząc na zegar, który wskazywał drugą w nocy.
Pogłaskał kota po grzbiecie samymi palcami, po czym poszedł do swojej sypialni. W małym mieszkaniu na szczęście miał oddzielną sypialnię. Mierzące trzydzieści osiem metrów kwadratowych mieszkanie, zdawało się spełniać potrzeby autora książek na tyle, aby nie musiał go zmieniać tylko dlatego, że ma na to pieniądze.

Odetchnął, gdy jego głowa dotknęła zimnej poduszki. Jego sypialnia roiła się od książek, których w większości wcale nie przeczytał i sam nie wiedział, po co je trzyma. Pomiędzy książkami, stały lub wisiały doniczki z roślinami. Cały parapet pod jedynym oknem w sypialni, usłany był małymi doniczkami z kaktusami. Każdy z kaktusów miał imię. Mniej lub bardziej skomplikowane, zawsze jednak wymyślne.

Krążył wzrokiem, to po książkach, to po roślinach, to po obrazach wiszących na ścianach. Zdawał się sam gubić swój wzrok i obraz, który widział. Był zmęczony.

Być może nikogo by to nie zdziwiło, ale gdy na zegarze wybiła ósma rano, pisarz wciąż leżał na swoim łóżku, coraz bardziej tępo rozglądając się po swojej sypialni.
Z cichym westchnieniem zrezygnowania, dokładnie o ósmej zero osiem, poszedł do kuchni. Z szuflady tuż obok kuchenki, wyjął pudełko z tabletkami. Sam już nie wiedział, czy antydepresanty, które bierze już od dwóch lat, działają na niego pobudzająco, czy wręcz przeciwnie.
Generalnie, on już chyba nic nie wiedział.
Słysząc miałczenie Spawna, przypomniało mu się, że musi udać się do sklepu, bo zapasy kociej karmy, zwyczajnie zniknęły.
Szybko popił tabletki wodą, wcześniej wlaną do sterylnie czystej szklanki, po czym otworzył lodówkę. Nie zdziwił się wcale, kiedy zastał w niej tylko światło. No cóż. Jego wyliczone zapasy jedzenia także się skończyły. Znaczyło to tyle, że naprawdę pora wyjść z domu. Nie, żeby był aspołeczny. Nie lubił samotności, jednak uważał samotność za bezpieczny stan, w którym nikt go nie zrani. Bo kto miałby to zrobić? A niechęć do wychodzenia z domu, była raczej wynikiem - miał wrażenie - pogłębiającej się depresji. Po prostu nie miał na to siły. Być może nawet nie na samo wychodzenie, bo czasem miał ochotę się przewietrzyć, jednak bardziej chciał uniknąć swoich fanów, których było na tyle dużo, że rzadko kiedy wychodził z domu, bez zaczepienia przez chociaż dwie osoby. Zaczepiałoby go więcej, gdyby nie zakładał okularów przeciwsłonecznych i czapki z daszkiem - czy to zima, czy lato.

Zaczął szukać swoich ubrań, w celu czego podszedł do ulubionego mebla do trzymania ubrań - krzesła w sypialni. Tam w końcu dokopał się do czarnej bluzy i spodni w tym samym kolorze. Zaciągnął się ich zapachem, sprawdzając tylko, czy jeszcze może w nich wyjść. Nie było tak źle, więc szybko zarzucił bluzę i naciągnął spodnie na tyłek. Dla niepoznaki, popsikał się jeszcze męskim, delikatnym perfumem. Na głowę założył czapkę z daszkiem, a na nos okulary, choć tego dnia słońce nie świeciło.
– Niedługo wrócę, Sosik. Bądź grzeczny. – powiedział cicho, po czym wkładając do uszu słuchawki, wyszedł z domu. Zamknął drzwi i włączył muzykę z YouTube. Pierwszym, co zaczęło lecieć w jego słuchawkach, była jakaś starsza piosenka Eminema. Eminem należał do jego ulubionych artystów, a jego muzyka zwyczajnie go uspokajała.

Szedł z głową spuszczoną w dół, na wypadek, gdyby ktoś jednak miał go zobaczyć. Ostatecznie, czując, że nie jest to dzień, w którym chce ryzykować, wyjął z kieszeni pomiętą w okrutny sposób, na milion części, czarną maseczkę, zakładając ją na usta.

Wszedł do marketu, bo tam był mniej widzialny. W końcu przewijał się tam ogrom osób. W mniejszych sklepach, sprzedawcy patrzyli na niego jak na złodzieja - z pewnością przez to, że zakrywał całą twarz, nosił czapkę i na dodatek ogólnie zachowywał się, jakby miał zaraz wyjąć broń.
Wziął do rąk koszyk i zaczął chodzić między alejkami, szukając czegoś, na co mógłby mieć ochotę przez najbliższy tydzień, bo mniej więcej w takich odstępach czasu, wychodził na zakupy. Nie widząc niczego ciekawego, skierował się na dział dla zwierząt. Na jego szczęście, sklep ten był na tyle dobrze wyposażony, że nie potrzebował iść do sklepu zoologicznego, aby dostać odpowiednią karmę dla kota.
Gdy wypatrzył odpowiednie saszetki z wołowiną, oraz te z rybą, bo innych Spawn nie jadł, wziął osiem w jednym smaku i osiem w drugim. Gdy saszetki pokryły całe dno koszyka, poszedł dalej, wracając do szukania jedzenia dla siebie samego.

draft [BOYS LOVE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz