Policzki niegdyś różane teraz przypominały obmyty przez fale szary kamień. Przez uchylone sine usta można było dostrzec szereg perłowych zębów. Mężczyzna we flanelowej koszuli stał nad pięknie rozkładającym się ciałem i podziwiał swoją harpokratesową miłość. Każde jedno spojrzenie, którym obdarowywał kobietę sprawiało, że jego oczy coraz bardziej błyszczały. Ujął jej bezwładną dłoń i złożył delikatny pocałunek na zewnętrznej stronie lodowatej skóry. Czarny na wpół zdrapany lakier wciąż delikatnie połyskiwał w świetle świec. Z wąskiego otworu w czaszce wypływał zaschnięty już strumyk ciemnego soku, który tworzył na pełnej krost twarzy abstrakcję. Prawe oko zapadło się zupełnie. Posklejane, rzadkie rude włosy opadały na pochylone lico.
- Masz ochotę na spacer? - spytał poprawiając pomiętą spódnicę ukochanej. Stanął w rozkroku i nachyliwszy się oplótł ręce wokół jej tułowia. Nie potrzebował miriadowej siły, by unieść truchło i usadowić je na zardzewiałym wózku inwalidzkim. Twarz jej owinął szalem z drukowanej wełny i skropił nieruchome ciało cytrusowym perfumami, mimo że nie przeszkadzał mu naturalny zapach swojej ukochanej. Na czubek głowy z kolei nałożył słomiany kapelusz ściągając go delikatnie w dół, przysłaniając twarz kobiety.
- Tak ominiemy bolesne spojrzenia, mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe, prawda? - odsunął się od wózka i spojrzał dumnie na bezkształtną kupę ciała. - Wiedziałem.