XIII

181 18 18
                                    

Otworzył oczy i od razu zalała go fala niepokoju, która sprawiła, że zakręciło mu się w głowie, a przed oczami pojawiły się mroczki. Mruknął niemrawo pod nosem i odwrócił się w stronę szafki, biorąc do ręki telefon, by sprawdzić godzinę. Jasne światło uderzyło w jego zaspaną twarz powodując grymas i kolejne dźwięki niezadowolenia wypływające z jego ust. Widząc, że do jego poprawnej godziny pobudki zostało jeszcze ponad dwie godziny westchnął ciężko, wiedząc, że tak czy inaczej nie zdoła ponownie zasnąć. 

Nie spał za wiele tej nocy, zaledwie dwie lub trzy godziny przez obawy krążące w jego głowie jak młyn, napędzając co sekunda nowe fale pesymistycznych myśli odnośnie balu charytatywnego. Bowiem odbyć miał się w zupełnie innym miejscu niż Louis znał dotychczas, a to powodowało, że nie mógł się uspokoić. Lęk przed nieznanymi miejscami przytłaczał go w takim stopniu, że kiedy na niebie wciąż znajdował się księżyc dotrzymujący mu towarzystwa zażył kilka razy swoje tabletki, jednak i one nie zdawały się pomóc. 

Tak więc teraz podnosząc się ociężale z materaca miał wrażenie, że jego kończyły ważyły kilka ton, tak samo jak powieki, opadające na jego zaszklone, szare tęczówki. Suchość w ustach wywoływała w nim dyskomfort, dlatego jak najszybciej złapał za stojącą na szafce butelkę z wodą i wziął kilka małych łyków, by nawilżyć gardło. 

Zaścielił łóżko, następnie idąc do łazienki, by załatwić swoje sprawy fizjologicznie i po tym stanął przed umywalką nawiązując kontakt wzrokowy ze swoim odbiciem. 

— Czy to się kiedyś skończy? — zapytał sam siebie, patrząc na przekrwione oczy i popękane wargi. 

Opłukał twarz chłodną wodą i wrócił do pokoju zasiadając na fotelu stojącym w rogu. Przykrył się kocem zwisającym na podłokietniku i zaczął wpatrywać się bezmyślnie w niejasny punkt na podsłodzę. Słyszał powolny rytm swojego serca synchronizującego się z biciem zegara, delikatny szum liści powiewających na chłodnym wietrze oraz dźwięki jeżdżących pojazdów z ludźmi za kierownicą, którzy spieszą się do pracy. Ciepłe światło lamp ulicznych błyszczało, przebijając się przez zasłonięte rolety. 

Louis znajdował swego rodzaju spokój i ukojenie w tych wszystkich małych rzeczach jakie udało mu się wychwycić przez ten krótki czas. Na zewnątrz, poza jego murami, mógł znaleźć wiele zwykłych rzeczy, których jednak sam nie zdołał jeszcze odkryć, jak niefortunne opryskanie kałużą przez jadący pojazd czy spieszenie się, by nie spóźnić się do swojego miejsca pracy. Jego praca nie zaczynała się, ani nie kończyła - trwała przez cały okres jego życia, od pierwszej sekundy przyjścia na świat. 

Wstał z fotela, z miękkim kocem na ramionach, następnie podszedł do swojego łóżka i uniósł materac wyciągając zapomniany notatnik. Przez ostatnie dni nie miał okazji, by do niego zajrzeć, na co poczuł wyrzuty sumienia zapominając o jednej z ostatnich rzeczy, która była tylko jego i zapewniała mu komfort. 

Otworzył więc zeszyt na pustej stronie i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią z ołówkiem między palcami, chcąc dokładniej wyobrazić sobie jak jego nowy rysunek powinien wyglądać. Po tym przycisnął grafit i zaczął rysować. Odgłosy natury wciąż dochodziły do jego uszu, pozwalając mu zawrzeć to uczucie jakie miał w sobie słuchając wszystkich szumów, gwizdów czy pisków. W tym momencie zdawało się to być dla niego lepsze niż płyty ustawione na szafkach czy piosenki znajdujące się w jego telefonie. 

Te nuty tworzone przez Ziemie miały w sobie swego rodzaju autentyczność, której brakowało jemu oraz pozostałym na planecie. Inni próbowali się dopasować, zmieniając i tworząc nowe trendy, chcąc być lubianymi i popularnymi, gdy to natura przez całe swoje życie wciąż była taka sama. Nie zmieniała się dla nikogo, więc tylko nieliczni, ci co faktycznie chcieli ją poznać, dostrzegali jej prawdziwe piękno i nieporównywalność.

When The Sun Goes Down || l.sWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu