4. Piña colada

780 39 100
                                    

— Gdzie ty nas wieziesz?

Nie poznawałam tych okolic, a droga zdecydowanie się dłużyła od poprzedniej. Zmęczonym wzrokiem podziwiałam przeskakujące szybko budynki wieczornej Barcelony.

— Jeszcze trochę i zaraz zobaczysz.

— Co ty znowu kombinujesz? Nie mam już siły na chodzenie — stęknęłam, wciskając się w fotel. Miałam ochotę położyć się w łóżku i jak najszybciej zasnąć.

— Nie narzekaj, bo jestem pewien, że będziesz zachwycona — skwitował, włączając prawy kierunkowskaz i skręcił w wąską uliczkę oświetloną małymi latarniami.

Zaczął zwalniać, kiedy dojeżdżaliśmy do miejsca wyglądającego na parking. Mimo ciemności, rozpoznałam te place. Były charakterystyczne dla miejsc przy plaży.

— Czy my... czy to plaża... czy to będzie spacer... — nie potrafiłam się normalnie wysłowić, czując, jak podekscytowanie brało górę na myśl o nocnym spacerze po barcelońskiej plaży. Całe znużenie w jednej chwili opuściło moje ciało. Miałam ochotę skakać z radości i biegać w podskokach jak dziecko. On doskonale wiedział, co robi.

— Tak, Maribel. Barcelona nocą w całej swojej okazałości — wysiadłszy z auta, posłał mi szeroki uśmiech i wyjął duży koc z bagażnika. Skierowaliśmy się do najbliższego wejścia i w mgnieniu oka pozbyłam się butów przed wbiegnięciem na plażę. Piasek nosił na sobie ślady upalnego dnia, łaskocząc mnie swoim ciepłem w stopy. Podeszłam do wody i delikatnie opuściłam ręce wzdłuż ciała, czekając na ochładzającą falę.

— Wiem, że tobie niewiele potrzeba do dziecięcej radości, ale spójrz na niebo — Pedro wskazał głową na ciemne sklepienie nad nami, które pokryte było milionem srebrzących się gwiazd.

Ja chyba zaraz się rozpłaczę, robiąc fikołka w tył i łamiąc wszystkie zasady dynamiki Newtona. Czułam się jak w niebie, chociaż było ono odległe od nas. Przez nieskończony mrok nocy wydawało się być na wyciągnięcie dłoni.

Widok malujący się przed moimi oczami i zapisujący się we wspomnieniach wyglądał jak wyjęty prosto z bajki. Szczęście biło z mojej twarzy na kilometr, a zachwyt malował się na niej jeszcze wyraźniej, niż światło księżyca odbijało się w morskiej toni. Moja wewnętrzna natura łasa na piękne widoki przejmowała kontrolę. Zaniemówiłam, skanując wzrokiem każdą najmniejszą, pojedynczą gwiazdę.

— Chodź... zdecydowanie wygodniej będzie oglądać gwiazdy leżąc — Pedro położył dłonie na mojej talii i obrócił w stronę rozłożonego koca, a ja jestem bardziej niż pewna, że w obecnych okolicznościach przeszył mnie dreszcz w odpowiedzi na ten nagły kontakt.

Pomyślał o wszystkim. Dokładnie słuchał, kiedy jednej nocy na naszej ulubionej plaży opowiadałam mu, że muszę zobaczyć rozgwieżdżone niebo w każdym nadmorskim mieście, żeby ostatecznie i tak stwierdzić, że nasza mała, zapyziała plaża bije inne na głowę. Nie zastanawiając się długo, wdzięcznie rzuciłam się mu na szyję z radością, która mnie przepełniała. Chyba miażdżyłam mu wnętrzności, bo momentalnie zesztywniał, kiedy przylgnęłam do niego jak ziarenka piasku do wilgotnej od wody skóry. Odsunęłam się po zdecydowanie za długiej chwili i rzuciłam pędem na miękki koc, zarządzając wyścig, którego González nie miał szans wygrać.

— Hej, a gdzie poduszka dla mnie? Wzięłaś sobie wszystkie! — stęknął oburzony, wyrywając mi jedną. Całkiem przypadkowo tak wyszło, że wylądowały w zasięgu moich rąk i głowy — i to jeszcze moją ulubioną!

— Tak? To jeszcze bardziej ją polubię.

Szum fal rozbijających się o brzeg wtrącał się pomiędzy nasze zdania, przypominając o swojej obecności. Mimo tego, że pogoda w tej części Hiszpanii w połowie września była zawsze powyżej dwudziestu stopni Celsjusza, chłodna bryza obniżała temperaturę nad samym morzem. Po kilku takich podmuchach przeszły mnie ciarki.

Gorzki smak słodyczy | Pedro GonzálezOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz