część 2

22 2 0
                                    

Pobiegłem w stronę czarnych drzew.

Gdy byłem mały, wraz z innymi dzieciakami z sąsiedztwa, bawiliśmy się dokładnie w tym zagajniku. Lubiliśmy gęstwinę krzewów, za którymi chowaliśmy się przed strasznym trollem ulepionym wspólnymi siłami naszą wybujałą wyobraźnią. Suche gałęzie służyły za miecze, innym razem za różdżki czarnoksiężnika. Ciekawe zakątki karmiły potrzebę odkrywania niesamowitości, a doły i wzniesienia okazywały się wyzwaniami godnymi najdzielniejszego rycerza.

Teraz moja wyobraźnia również ożyła, ledwie wkroczyłem do lasu. Ale niewiele pozostało w niej dziecięcej niewinności. Miałem wrażenie, że wkraczam w niebezpieczne rejony, zupełnie różne od tych, które zwiedzałem, jako dziecko. W każdym momencie mógł mnie zaatakować polujący drapieżnik. Poprzedni rok był surowy, więc ludzie z wioski zostali zmuszeni polować na dziką zwierzynę. Możliwe, że gdzieś jeszcze pozostały pułapki. Bardzo nie chciałem w nie wpaść.

Nad moją głową pohukiwała sowa. Dla niej byłem intruzem, dlatego śledziła każdy mój ruch.

Wtem strzeliła gałązka pod moim butem. Od razu podniosły mi się włoski na karku. Przełknąłem ślinę. Przykro to stwierdzić, ale byłem tchórzem.

– Milena? – W głosie niepewność mieszała się z irytacją. Prawie nic nie widziałem, bo księżyc co chwilę chował się za skłębioną chmurą. Świt nadciągał niespiesznie. – Wyjdź z ukrycia! To głupie, wiesz? Omówmy sytuację, jak rozsądni ludzie.

Potknąłem się o wystający korzeń i prawie upadłem. Przekląłem siarczyście zły na siebie, na nią, na całą tę sytuację! Ale najbardziej na brata, który pozostawił pod moją opieką zakrwawioną dziewczynę z obłędem w oczach.

Nie posunąłem się daleko w głąb zagajnika w obawie, że połknie mnie mrok i nie będę mógł łatwo wrócić. Zatrzymałem się i spróbowałem wychwycić szelest kroków Mileny pewny, że i ona zrezygnowała z dalszego marszu. Na próżno, jakby rozpłynęła się w powietrzu. I gdy zaczynałem tracić nadzieję, wreszcie coś zauważyłem – słabe światło, nie dalej niż sto kroków ode mnie.

Nie zastanawiałem się długo, tylko ruszyłem w tamtym kierunku. Gałązki chłostały mnie po twarzy i ramionach, a nierówności terenu znacznie spowalniały. Szybko złapałem zadyszkę. Ale to mnie nie powstrzymało. I w końcu znalazłem się na tyle blisko, żeby odkryć źródło światła. Była nim lampa naftowa pozostawiona na płaskim głazie. To nie wszystko, ktoś się znajdował nieopodal. Zaryzykowałem kilkoma krokami naprzód, żeby się upewnić, czy to Milena. Zimny pot spływał mi po plecach, a serce waliło młotem.

– Wreszcie cię znalazłem... – wyszeptałem.

Dziewczyna stała zwrócona do mnie plecami i coś mamrotała. Nie zauważyłem nikogo, do kogo mogłaby się odzywać. Zawołałem ją po imieniu, wypychając z gardła drżący dźwięk. Bez rezultatów, jakby ogłuchła. Wyszedłem z ukrycia.

– Aspiruje do bycia wielką panią, ale jej maniery pozostawiają wiele do życzenia. Panno Mileno, ktoś pannę woła już od dłuższego czasu. Bądź łaskawa zareagować – usłyszałem męski głos, miękki i spokojny.

Poderwałem głowę. Na drzewie ktoś siedział. Mrok go spowijał, więc niewiele umiałem dostrzec. Na stopach miał dobre buty. Kołysał nogami, jakby dopisywał mu humor.

Odskoczyłem, kompletnie zaskoczony jego obecnością i wpadłem w jeżyny. Milena odwróciła się i na mój widok wybuchnęła gromkim śmiechem.

– A to ci heca! Ten baran za mną poszedł! Myślałam, że nie starczy mu odwagi. – I znów skupiła uwagę na tajemniczym mężczyźnie, jakbym ja był nieznaczącym elementem otoczenia. – Jest twój, jeśli chcesz. Tak. Właśnie tak! Składam ci go w ofierze, najdroższy mego serca!

Uśmiech demonaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz