Rozdział 19

24 2 5
                                    

"But so broken on when you can't stop choosing to
sleep thru ur alarms, man, you're losing your head"

- Lantalius, "Sleep thru ur alarms"

WTEDY

Krążę niespokojnie wokół fontanny, ściskając kurczowo telefon. Jestem zaledwie kilka minut drogi od jego mieszkania i choć wiem, że dziś powinno go nie być, stresuję się. Denerwuje mnie to, że pierwsza muszę wyciągnąć rękę, ale potrzebuję gotówki, która tam u niego została i nie mogę już dłużej czekać aż Dion zrozumie jakim jest palantem. Uświadomiłam sobie że nie mam wszystkiego już kiedy wracałam taksówką do domu, wiedziałam że zostawiam u niego całą resztę  poza telefonem, a i tak nie zawróciłam. Sądziłam że odezwie się szybciej...

Napisałam do niego dwie wiadomości z nadzieją, że zaproponuje mi, że przywiezie mi portfel, ale nie odpisał. Właśnie skończyłam wykonywać siódme połączenie, oczywiście również nie udało mi się dodzwonić, zaczęłam więc być jeszcze bardziej podminowana. Szłam do niego, choć nie miałam na to najmniejszej ochoty. Musiałam skończyć wcześniej pracę żeby móc się tym zająć, mam nadzieję że zrobi mu się z tego powodu głupio, bo nie chciałam się narażać, a szefowa i tak nie patrzy na mnie zbyt przychylnie.

Spacer do niego zajmuje mi jakieś dziesięć minut z miejsca z którego do niego dzwoniłam. Od razu wchodzę przez wielkie drzwi do środka, a potem do windy i stamtąd już prosto do jego apartamentu i nagle wydaje się jakbym utknęła w jakiejś dziwnej nienaturalnej spirali wypadków w której krążę w taki sposób, że zawsze i tak trafiam do tego samego miejsca. Odwracam się żeby wyciągnąć z kieszeni spodni pęk kluczy, ale najpierw naciskam klamkę i okazuje się, że nawet ich nie zamknął. Cóż, może bogaci ludzie mieszkający w takich budynkach nie myślą o złodziejach - w sumie to mu się nie dziwię. Wszystko to co ma mógłby kupić ponownie, co nie znaczy że powinien być tak lekkomyślny. 

Mamroczę pod nosem przekleństwa kiedy potykam się praktycznie w samym progu o jego buty. Światła są zgaszone, ale blask dnia wlewa się tutaj przez wielką szklaną szybę pokazując mi okropny bałagan. Nie ukrywam, że zapach też nie jest przyjemny. 

- Matko... 

Na podłodze leżą poduszki które zazwyczaj zdobią kanapę. Z niesmakiem przyglądam się na wpół zjedzonej pizzy która znajduje się blacie w kuchni i otworzonemu, ale nietkniętemu sushi. Kręcę głową zauważając coraz więcej syfu i przestaję wierzyć, że w tym wszystkim odnajdę swój nieszczęsny portfel. 

W zlewie leży kilka talerzyków i dwa kubki, a kiedy zaglądam do lodówki, oczywiście nie widzę już żadnego alkoholu. 

Zrezygnowana opieram czoło o jej zimne drzwi i liczę do pięciu, powoli uświadamiając sobie, że jest tylko gorzej. Oczywiście, że nie pojechał. 

I, jak na zawołanie, słyszę jak próbuje się podnieść. Stęka i łapie się za głowę, nie zauważając od razu że tu jestem. Otulam się szczelniej płaszczem i wolno zmierzam w jego kierunku. 

Nie od razu akceptuje moją obecność. Najpierw przypatruje mi się w ciszy, a potem skupia się na wszystkim innym, jakbym była duchem. A może nie dociera do niego że to nie jest jego pijacki sen, tylko rzeczywistość. 

- Connie?

- Szkoda, że się nie widzisz. Byłoby ci wstyd, Dion. Ja ledwie mogę na ciebie patrzeć. 

Odchyla głowę do tyłu, jakby przyszły do niego zawroty. Oddycha głęboko, ma w oczach łzy i jest strasznie blady, a to znaczy tylko jedno - będzie wymiotował. 

- Jezu, przyszłaś mnie znowu pouczać?

Chwytam go za ramię mimo protestów i tego, że bardzo chcę żeby tu został i siedział w swoich wymiocinach dopóki nie oprzytomnieje. Mam jednak serce i wolałabym nie musieć po nim sprzątać kiedy będzie już po wszystkim, a dodatkowo ten widok na pewno nie będzie dla nikogo z nas przyjemny. 

Nothing To SaveOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz