Rozdział 1

75 19 15
                                    

 Lato. Wiatr delikatnie porusza żółtawymi kłosami. Widzę je mocno zaostrzone na tle różowego nieba. Stoję na środku łąki. Patrzę jak zachodzi słońce. Pomarańczowy zaczyna mieszać się z żółtym, a żółty z różowym. Miliony jaskrawych odcieni na nieboskłonie - coś niesamowitego. W gęstwinie drzew za ogrodzeniem słyszę ciche kroki sarny. Chyba mnie zauważa, bo zatrzymuje się na chwile. Przez moment udaje mi się dostrzec jej czarne błyszczące oczy. Nie widzę w nich strachu, tylko zaskakujący spokój. Siadam na gołej ziemi i zauważam drobnego błękitnego chwasta, który od razu przypada mi do gustu. Zrywam go dziecięcymi dłońmi i ponownie oglądam niebo rozkoszując się ciszą, póki jeszcze mogę.
Z za doliny wyłania się chłopiec. Gdy mnie dostrzega, zaczyna biec. Jego kruczoczarne nieprzyzwoicie proste włosy połyskują na słońcu. Woła mnie po imieniu. Odkrzykuję i również zaczynam biec w jego stronę. Kiedy jesteśmy już blisko siebie, potyka się nagle. Wpadamy na siebie, przewracam się, a świat przed moimi oczyma razem ze mną. Obrzucamy się niegrzecznymi jak na dzieci nieprzystało przezwiskami. Coś się dzieje, gałąź konara przed moim okiem, kolano, plecy, czarny kolor, łapię równowagę i jego wzrok, oliwkowa cera tuż przede mną. Siada obok mnie i wplata mi we włosy chwast, który przed chwilą zerwałam. Zaczyna robić się coraz ciemniej.
- Boję się, że nas znajdą... - mówię ledwie słyszalnym szeptem.
- Nie martw się, ochronię cię. - odpowiada chłopiec. Nagle poważnieje, a ja dostrzegam błysk w jego oku. Zawsze to powtarza.

*

Obudziłam się akurat, kiedy matka skończyła robić obiad. Czajnik wydawał z siebie niemiłosiernie uciążliwe dźwięki umierania. W powietrzu unosiła się woń dzikiej kury, którą wczoraj udało mi się upolować. Umiem polować, nawet bardzo dobrze, ale nie można się tym tutaj chwalić.
Nasza wioska nazywa się Gradheim, mieszkamy w niewielkiej prowizorycznej drewnianej chatce z widokiem na wielką pustą łąkę. Żywiłam rodzinę dziczyzną od piętnastego roku, póki jeszcze byli tu wszyscy. Kuzyni całkiem niedawno wybyli w poszukiwaniu lepszego życia i od tej pory nie mam z nimi innego kontaktu niż poprzez papier i atrament. Nie łączą nas żadne więzy. Prowadzimy otwarty dom i od zawsze przyjmujemy każdych zgubionych bądź uciekinierów z miejsc krwawych zawieruch. Państwo, w którym żyjemy to Ertel, a jego stolicą jest Kastar. Od kilkudziestu lat jest tutaj wojna domowa, która zdążyła wykończyć większość mieszkańców. Wszędzie panuje głód, a wskaźnik umieralności rośnie.
Znam się na tym jak rozpoznawać, czy zwierzę nie jest przypadkiem chore lub osłabione. Nie mamy czegoś takiego jak nadzór weterynaryjny, dlatego uczą nas wszystkiego w warsztacie przy laboratoriach, gdzie nabywamy niezbędną wiedzę do tego, by przetrwać i zapracowywać potem na ziarno. Grunt to nie przenieść na krewnych pasożytniczej choroby, tutaj potrzebuje się rąk do pracy. Nasza placówka stawia przede wszystkim na badania biologiczne. Rada Wioski liczy na to, że wydobędzie z nas wszystkich najlepszy potencjał na medyków, więc mimo tego, że jesteśmy skazani na wykonywanie jednego zawodu, jesteśmy przynajmniej traktowani z należytym szacunkiem. Do chaty niestety nie zawsze wracam z pełnymi rękoma.

Leżałam jeszcze chwilę na swoim łóżku, a raczej materacu wypchanym piórami i obszytym skórą, leżącym na kilku przybitych do siebie dębowych deskach. Drewno dębu ma to do siebie, że jest twarde i toporne, dlatego w miejscu przybicia gwoździ jest zdrapane i odstaje kilka twardych drzazg, o które czasem się kaleczę. Do rzeźbienia raczej się nie nadaje.
Wstałam i poszłam nałożyć na siebie ubranie. Założyłam mój ulubiony ciemnozielony cienki wełniany sweter i brązowe spodnie. Odsłoniłam zasłony. Kilka promieni słonecznych wpadło do mojego pokoju, oświetlając wszystkie kąty, których nie potrafiłabym z dumą zaprezentować. Jednak dla mnie były jak najbardziej chciane i pożądane. Wszystkie niedociągnięcia w tej obskurnej izdebce sprawiały, że czułam się tu bezpiecznie schowana przed nawałnicą zdarzeń z zewnątrz. Jednocześnie czułam, że jest to coś mojego. Szafki zalśniły kurzem. Nikt oprócz mnie i czasem mojej rodziny tu nie zagląda, po co robić tu muzeum. Szybko uplotłam grube włosy w prosty warkocz i powędrowałam na dół. Mama już czekała z jedzeniem. Zjadłam obiad, pośpiesznie założyłam skórzane buty i wyszłam na zewnątrz. Wszystko zwiastowało, że ma być coraz cieplej. Weszłam na moment na pole zobaczyć co u zwierząt. Jakie to szczęście, że je mamy. Nie tyle, co jesteśmy do nich przywiązani, czasem ratują nas podczas czarnych dni. Otrzymujemy od nich same dobre rzeczy, które potem przetwarzamy i sprzedajemy. Nasze wyroby są naprawdę pomyślnej jakości, a wszystko domowej roboty wytwarzane przez kilka par spracowanych rąk. Sądzimy tak dlatego, że ludzie przychodzą do naszego małego gospodarstwa aż prosto z Targowego Placu, który, można powiedzieć, stanowi centrum tej mikrej wioski, o której prawie nikt nie ma pojęcia, poza jej mieszkańcami i sąsiadami.
Wychodząc z zagrody popatrzyłam chwilę na naszą małą chatkę, po czym poszłam w kierunku grubego muru. Nikt już nie pamięta od kiedy otacza on naszą wioskę. Historia, podobnie jak tradycja, z biegiem lat zacierają się, jednak w tym miejscu istnieje część rzeczy niewytłumaczalnych. Wspięłam się, dłoń poczuła zimno kamienia. Przechodząc na drugą stronę w końcu poczułam jak napływają do mnie siły. Zaletą mieszkania tutaj jest niewątpliwie to, że można oddychać czystym powietrzem. Wkroczyłam do lasu oddychając głęboko, jak zawsze nie wiedząc konkretnie w którą stronę iść. Kierowałam się gdzieś w kierunku miejsca, gdzie pagórki są bardzo wysokie. Nagle poczułam szturchnięcie.
Rozluźniły mi się wszystkie mięśnie.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Apr 09, 2023 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Wilczy wrzosOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz