Rozdział dziesiąty

1.1K 113 37
                                    

Zaczynamy 😈

Dochodziła dziesiąta rano czasu lokalnego, kiedy pilot opuścił kokpit, aby zaraz pociągnąć wajchę, otwierając drzwi. Jednocześnie zapewnił Renzo, że będzie czekać na niego w gotowości.

Skinął bezgłośnie i wsunąwszy na nos okulary przeciwsłoneczne, powoli zaczął schodzić po metalowych stopniach. Z chwilą dotknięcia asfaltowej płyty pasa startowego w Urrao, z niemal niewidocznym uśmiechem zassał głęboko w płuca ciepłe powietrze. Nie było jeszcze południa, a upał już sprawiał, że oddalony krajobraz falował, jakby żył własnym życiem.

Matteo wraz z dwójką najlepszych jego ludzi obserwowali teren, gotowi do odwrotu, dlatego Renzo pozwolił sobie na ten krótki moment ulgi i złudnego spokoju, jakie odczuwał, znajdując się ponownie na kolumbijskiej ziemi.

Bianchini dał mu jedynie kilka sekund w ciszy, po których odezwał się twardym głosem:

— Oczy i uszy szeroko otwarte.

Ruszyli w stronę budynku, bardziej przypominającego barak w kształcie litery L aniżeli wieżę kontroli lotów. Tak właśnie wyglądało lotnisko w Urrao — długi, niezbyt gładki pas i marny, brudno-żółty budynek. Wszystko otoczone wysoką siatką, zakończoną skręconym drutem kolczastym.

Poprawił broń, wetkniętą pod koszulką i weszli do środka. Wewnątrz nie było lepiej. Rząd pięciu plastikowych krzeseł, pusta maszyna do napoi i mężczyzna siedzący za metalowym biurkiem, który, gdy tylko ich zobaczył, wstał, wskazując na przeciwległe drzwi. Wszystko odbywało się w ciszy zagłuszanej krokami i ledwo zipiącym klimatyzatorem. Najwidoczniej spełniał swoją rolę, bo chłód przyjemnie osiadł na skórze Renzo. Niestety wraz z otwarciem drzwi ponownie zderzyli się ze ścianą gorąca.

— To żeśmy sobie pogadali. — Najmłodszy z nich, Eric, prychnął pod nosem, zaraz potem spiął się, kiedy tuż przy nich zatrzymała się stara Marrua.

Renzo bacznie obserwował kierowcę, wyskakującego z pojazdu.

— Amerykanie?

Kolumbijczyk spojrzał po wszystkich zebranych, po czym wrócił wzrokiem do Renzo, gdy mu przytaknął.

Chłopak wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia lat, chociaż mógł się mylić. Poplamiona koszulka w wielu miejscach miała dziury, spodenki zaś bardziej przypominały poszarpane skrawki niż porządne odzienie, jakby wściekły pies się do nich dobrał.

— Mam was zawieźć do Pedro — wyjaśnił łamaną angielszczyzną.

Wskoczywszy do wozu, ramieniem zagarnął walające się na siedzeniu papierzyska i puste puszki po napojach gazowanych.

Renzo, jak i każdy z jego towarzyszy wiedzieli, że mogła być to pułapka, ale żaden nie zakwestionował jego decyzji. Mógł tym samym skazać ich na pewną śmierć, a jednak poszli za nim bez słowa sprzeciwu.

***

O ile jeszcze godzinę temu widział jakieś nędzne zabudowania, tak teraz teren stawał się coraz trudniejszy, gęsto porośnięte pobocza stanowiły nie lada wyzwanie i miał wrażenie, że jeszcze chwila i samochód rozleci się pośrodku niczego. Chłopak bez imienia ściągnął nogę z gazu, jadąc dużo wolniej niż dotychczas.

Renzo zerknął w bok i dostrzegł napięte oblicze Matteo. Aż współczuł Ericowi i Rafaelowi, którzy zajęli miejsca na odsłoniętej pace. Jego samego dupa już bolała od wyboi, a co dopiero ich, kiedy siedzieli na czymś przypominającym długie drewniane skrzynie.

Wyjeżdżając z krzaków, wjechali od razu na most. Renzo natychmiast uchwycił się orurowania, jednocześnie podziwiając opanowanie kierowcy. Nic dziwnego, że zwolnił. Gdyby nadal prowadził z taką prędkością, jak przez całą piaszczystą drogę, zapewne znaleźliby się w brunatnej, spiętrzonej wodzie. Wstrzymał oddech. Przez szum rzeki wyraźnie przedostawał się dźwięk skrzypienia desek, jakby zawodziły niezadowolone, że ktokolwiek ośmielił się z nich skorzystać.

REVENGE. Kolumbijskie dziedzictwo #1 (ZAKOŃCZONE)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz