XXIII

162 13 21
                                    

Jak można się było tego spodziewać, gdy tylko następnego dnia słońce wyszło za horyzont, a drzwi od szpitala zostały otwarte, pierwszymi gośćmi byli Harry oraz Zayn. Przynieśli mu jego ulubione rzeczy, aby mógł spędzić tych kilka ostatnich godzin nieco przyjemniej; brunatny miś oraz notatnik zawsze poprawiały mu humor. Styles dodatkowo upiekł kolejną porcję ciasteczek za którą dostał soczystego buziaka oraz uśmiech, mówiący jak bardzo Louis mu za to dziękował.

Byli przy nim aż do momentu wypisu, nie przyjmując do wiadomości możliwości opuszczenia go w tym trudnym dla niego momencie. Książe był im za to niezmiernie wdzięczny; bardziej jednak Harry'emu, ponieważ ten, tak naprawdę, wcale nie musiał tego robić. Z Zaynem było nieco inaczej, kiedy to samopoczucie Tomlinsona pozostawało w jego obowiązkach. Mimo to szatyn i tak zdawał sobie sprawę, iż nie robi tego dla pieniędzy czy podtrzymania posady.

Jacklyn nie przyszła ani razu w odwiedziny. Louis próbował usprawiedliwiać jej nieobecność ważnymi sprawami państwa, jednak z tyłu głowy zdawał sobie sprawę, że ta pewnie nie chcę go widzieć. Albo Vincent jej zabronił. Teraz już nie wiedział co mogłoby być prawdą.

To było jego zagwozdką od dobrych kilku miesięcy. O tym co usłyszał pamiętnego razu nie dało się zapomnieć. Widok jego mamy złamanej i niemal błagającej o kontakt z synem było czymś, czego nie spodziewał się zobaczył nawet w najśmielszych snach. Przysparzało mu to kolejne myśli pełne pytań i niewiadomych, na które bał się poznać odpowiedzi.

Odwrócił wzrok od kartek papieru, zaraz patrząc na rysunek jaki wyszedł spod jego ręki. Wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę zanim nie zaczął go kreślić i w geście frustracji rozrywać. Nic mu się nie udawało. Rysowanie, utrzymywanie normalnego kontaktu z rodzicami. Nawet przy próbie popełnienia samobójstwa musiało pójść coś nie tak.

Był do niczego.

— Jak dla mnie jesteś do kochania — odparł cicho Harry. Przez cały ten zaś siedział na krześle, przy łóżku i przypatrywał się temu, co robił Louis.

— Może dla ciebie — sarknął rzucając rozerwaną kartką na podłogę — Mama pewnie ma mnie w dupie. Vincent tym bardziej.

— A czy oni, tak naprawdę, są ci tak bardzo potrzebni? — zapytał ostrożnie.

— O czym ty mówisz? Oczywiście, że są — odpowiedział stanowczo, marszcząc przy tym brwi.

— Nie denerwuj się, okej? Ale chcę zadać ci pytanie — mówił spokojnie, aby nie wywołać w Tomlinsonie niepotrzebnego stresu — Co jest największym powodem twoich ataków paniki?

Louis na to zesztywniał. Wpatrywał się w Harry'ego a żadne, logiczne sformułowanie nie potrafiło wpaść mu do głowy. Bił się z myślami, analizując wszystkie plusy i minusy czy prawdopodobny koniec rozmowy w przypadku wybrania kilku, różnych wariantów. Zajęło mu to dłuższą chwilę i gdy dokonał ostatecznej decyzji przełknął ciężko ślinę i zwilżył wargi językiem, następnie biorąc głęboki wdech.

— Moja choroba — zaczął powoli. Odwrócił wzrok, nie będąc w stanie spojrzeć brunetowi w oczy — Mam agorafobię. Możesz nie wiedzieć co to jest, ale w wielkim skrócie... boję się wychodzić z domu albo przebywać w pomieszczeniach, w których nigdy nie byłem. Doprowadza mnie to do bezsilności i... lęku? Po prostu wariuje na samą myśl, wyjścia poza mury zamku.

— To dlatego nie chciałeś wyjść ze mną podczas naszych lekcji, tak? — w odpowiedzi dostał krótkie kiwnięcie głową — Lou... mogłeś mi powiedzieć, nigdy bym nie wymagał od ciebie czegoś, czego nie chcesz.

— Nie znaliśmy się wtedy jeszcze tak dobrze jak teraz — wytłumaczył — Jako książę muszę uważać na ludzi, bo większość chce zadawać się ze mną tylko dla dobrego statusu.

When The Sun Goes Down || l.sWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu