[ 03 ]

93 6 4
                                    

SIGNORA, gdy go zobaczyła, wyglądała jakby zjadła cytrynę i nawet Tartaglia jej to powiedział, pewnie chwilę później żałując, bo skakał na jednej nodze, drugą cudem ratując przed ostrym obcasem kobiety. Wella jej nie lubił, ale musiał przyznać, że dobrze się trzymała, skubana, mimo upływu tylu lat. W białej sukni, z czarnym płaszczem i blond lokami wyglądała co najmniej jak księżniczka, a nie lichy Numer Ósmy, który zajmowała, odwalając tak naprawdę brudną robotę. Choć ona i Tartaglia byli Zwiastunami, traktowała rudzielca jak mięso armatnie i pomiatała nim, a jakby na dowód tego, faktycznie wbiła mu obcas w nogę.

Anubis chyba był przerażony wizją podróżowania z nią, bo syczał, ilekroć zbliżyła się choć trochę za blisko do Welli stojącego obok olbrzymiej łodzi.

— Możesz sobie nie życzyć naprawdę wielu rzeczy, ale obawiam się, że ten statek nie należy do ciebie — powiedział alchemik od razu, gdy ta wyrzuciła z siebie wiązankę przekleństw i rozkazów, a jej snezhnayański akcent już zdążył wymieszać się z tym w Liyue. — Kapitan się zgodził, ty też więc musisz. Przepraszam, Signora, że tak bardzo kaleczy cię moja obecność. Zawsze możesz wpaść do oceanu i się utopić. Nikt by nie płakał, nawet Tartaglia.

Rudy, kiwnął ochoczo głową, stając za Wellą, gdy blondynka schylała się po jakiś kamyk, pewnie z zamiarem rzucenia nim w Jedenastkę. Tartaglia słyszał trochę o Welli i wiedział, że mógłby wyzwać Signorę na pojedynek — jednak c o ś go powstrzymywało, pewnie ku uciesze Tsaritsy, której żołnierze byli pokonywani ot tak, małym podmuchem wiatru. Posiadanie po swojej stronie Welli byłoby dobre, w końcu alchemik nie dość, że umiał walczyć, to jeszcze się odmładzał gdzieś tak od... może stu lat? Pytał o to Signorę, ale ta dość namieszała w całej historii i w końcu zrezygnował z pytania jej o cokolwiek.

— Okej — powiedziała jedynie, gdy kamyk nie trafił w Tartaglię, a jakąś babcię, która chciała kupić rybę. — Ale jeśli zrobisz coś, cokolwiek, nie tak, to wrzucę cię na pożarcie rekinom.

— Umiem latać — podniósł brwi, prychając. Ta tylko spojrzała na niego spod byka i weszła na pokład, a zaraz za nią, jak potulny piesek, Tartaglia. Wella wzruszył ramionami i ruszył za Zwiastunami, przytulając do siebie Anubisa. Nadal kręciło mu się w głowie przez teleportację, i to nawet nie jedną, a kilka, bo najpierw wylądował w mieście Mondstadt, potem gdzieś na pustkowiu obok stada Strażników Ruin¹, a na samym końcu gdzieś na totalnym wypizdowiu, na środku nieba, najprawdopodobniej w Liyue, bo bardzo dobrze było stamtąd widać spadającą powoli Celestię.

Każdy z nich miał przypisaną kajutę, do których od razu ruszyli, zostawiając jedynie Anubisa gdzieś w towarzystwie kapitana statku. Wella się o niego nie martwił, wiedział, że skurczybyk sobie umie poradzić w każdej sytuacji. Jego kajuta była mała, ot mała szafka, łóżko takie w sam raz na jego wzrost, mała półeczka nad drzwiami i okrągłe okno. Wszędzie śmierdziało glonami, rybami i spoconymi marynarzami, w końcu był środek lata², toteż nic dziwnego, że się pocili. Tym bardziej, że ich praca była związana z wodą. Anubis wpadł do pomieszczenia, zasyczał, gdy wskoczył na niewygodne łóżko i koniec końców położył się obok okna.

Wella westchnął, wiedząc, że to będzie koszmarna droga. Doprawdy, La Signora była najgorszą kompanką na statku, jaką mógł sobie wyobrazić, ale wiedział, że to jedyny statek, jaki płynął do Snezhnayi. Na teleportację nie miał co liczyć, podróżowanie na taką odległość w jego obecnym stanie byłoby niczym samobójstwo w biały dzień. Nigdy by nie pomyślał, że bedzie musiał płaszczyć się przed Zwiastunem, legendarnym Numerem Drugim, by ten — w najlepszym wypadku — kopnął go, stwierdzając, że jest żałosny. Miał asa w rękawie, fakt, ale czy Doctor byłby zainteresowany jego badaniem?

Wella odkrył jedną zależność, wtedy, w The Chasm, jeszcze zanim zyskał parszywą ranę. Była związana z Otchłanią, mogła pomóc Doctorowi w badaniach. Welli to by się nie przydało, a Drugiemu... Musiał zapytać o to Childe'a, może on był w stanie mu o tym powiedzieć. Signora, właściwie Rosalyne, wyśmiałaby go. Tego był pewien, bo znał ją już kilkadziesiąt lat i naprawdę koszmarnie dużo razy się sprzeczali. Możnaby rzec, nienawidzili się. Ot co.

ars amandi. ▬ dottore x ocOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz