6. Śląsk

59 9 4
                                    

Do końca kwietnia nie ruszyłam się już z Młodziejowic, choć mama i Warszawa wrócili do stolicy. Jak się niedługo okazało - słusznie.

Była piękna środa. Służba krzątała się po majątku, chłopi wypadali krowy na okolicznych wzgórzach, a natura (jak to pod koniec kwietnia bywa) budziła się w pełni do życia. Z okazji takiej pięknej pogody postanowiłam ruszyć na konną przejażdżkę po okolicy. Wsiadłam na osiodłanego Tolka - gniadego ogiera, znanego z jego nadmiernej energii - i wyjechałam z zajazdu, Na początku jechałam nawet spokojnie, ale kiedy tylko przekroczyliśmy linię lasu - Tolek zaczął się wręcz rwać do galopu i musiałam mocno operować wodzami, żeby nie poszedł w tany.

W końcu poprawiłam się w siodle i ściskając jego boki łydkami - popędziłam galopem. Tumany kurzu zaczęły się podnosić tuż za nami, wiatr rozwiewał ułożone włosy, a świst powietrza dawał znać o swojej obecności w uchu. Gdy jechaliśmy już tak chwilę, nad ścieżką przeleciała jaskółka, który teraz ścigała się z nami, kręciła piruety, gwiżdżąc donośnie.

- Dawaj, Tolek! - zakrzyknęłam, śmiejąc się głośno.

Jaskółka nagle odleciała w leśny gąszcz. Tolek stanął dęba. Chwyciłam się w ostatniej chwili, unosząc wzrok na drogę. Ujrzałam biesa¹ wysokiego na trzy metry z pyskiem brudnym od krwi i błota. Jego pazury także ociekały krwią. Nie myśląc wiele, pociągnęłam wodze, zawracając konia i podrzucając piach do góry - ruszyłam cwałem. Byle prędzej do zabudowań.

Ale nie ważne jak szybko jechałam - bies znajdował się coraz bliżej, sięgając ogon Tolka.

- Szybciej! - dotknęłam jego szyi, przekazując mu sił.

Ogier przyspieszył, ściągając szyję w górę. Niespodziewanie skręcił. Straciłam równowagę i runęłam na piach. Poczułam jak moja noga łamie się pod wpływem złożenia jej nienaturalnie.

- Do domu!... - krzyknęłam słabo i z bólem, ale koń zniknął gdzieś między drzewami.

Oddech powoli wrócił do moich piersi, ale to był koniec mojej ucieczki. Noga złamana, ja bez sił i bies stojący nade mną. Widziałam bezduszną pustkę w jego ślepiach. Mogłam tylko czekać - piach był martwy, choć naprawdę się skupiłam, żeby odnaleźć w nim życie. Ślina demona zaczęła moczyć moje przepocone i zasypane w piachu ubrania, gdy ten zaczął zniżać do mnie swój zakrwawiony pysk. Nagle chwycił mnie za zdrową nogę swoimi zębiskami, wbijając się na kilka centymetrów w żywe mięso. Jęknęłam krótko z bólu, zaciskając zęby. Zaczął ciągnąć ze sobą, a dopiero kawałek dalej chwycił mnie za ciało, wbijając się tam. Oplótł mój brzuch długim językiem i zaczął moczyć zaropiałą śliną.

Wisiałam bez sił, gdy pędził przez las, próbując nie zwymiotować i czekając na rozwój zdarzeń w cierpliwości. Coś w głębi podpowiadało mi, że nic mi nie grozi i żebym zachowała spokój. Nie wiem ile tak "jechałam", ale finalnie znalazłam się w lesie wierzbowym i okolicy bagna. Gałęzie drzew plątały się ze sobą, zrastały, emanowały jakimś dziwnym światłem.

Bies rzucił mnie na ziemię, łamiąc mi i tak już uszkodzony prawy nadgarstek, uciekając przed siebie. Leżałam trochę na zawilgłej ziemi, kuląc się z bólu. Minęło dobre kilka minut, nim zebrałam siły, żeby zacząć się leczyć. Dzięki temu mój niepełnosprawny dotychczas nadgarstek zrósł się normalnie. Zakręciłam nim kółko, zbierając się z ziemi. Chrzęstnął cicho. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam do wierzb, podejrzewając, że te prowadzą mnie do Nawii. Nie pierwszy (i pewnie nie ostatni) raz mam do czynienia z biesem, który próbuje mnie tu doprowadzić na rozkaz bogów.

Rzeczywiście - stanęłam na niekończących się moczarach, spowitych w fioletowo-zielonej mgle. W oddali rósł dąb tak potężny, że jego gałęzie sięgały nad całe bagno, a jednak wciąż pozwalały zobaczyć gwiazdy i kosmos. Panował tu pewien chłód, jednak tym razem miałam grubsze ubrania i jakoś dało się to znieść. Podeszłam do pnia, omijając skocznie kałuże pełne niekończącej się wody. Gdy znalazłam się u podstawy - drzewo zaczęło budować z siebie tron, na którym po chwili usiadł nie kto inny jak właściciel włości.

ChmuryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz