XXVI

146 13 14
                                    

Z samego rana zostali obudzeni przez głośną muzykę z dołu. Wciąż senni i prawie nieprzytomni zeszli do kuchni, by dowiedzieć się, co wywołało tak nagły hasał. Stanęli osłupieni, kiedy im oczom ukazał się Zayn oraz Florian wraz z rodzicami, którzy tańczyli wesoło po całym pomieszczeniu, gdzie solenizant znajdował się na stole jadalnianym.

— Larry! — wykrzyknął uradowany blondyn, zeskakując z mebla. — Już wstaliście.

— Ciężko się nie obudzić, jak macie tu własny koncert — burknął Louis przecierając powieki, które wydawały się być zdecydowanie za ciężkie. Oparł się o ramię Harry'ego i mamrotał coś niemrawo w jego koszulkę.

— Oh, no tak, wybaczcie — uśmiechnął się przepraszająco. — Po prostu mam dzisiaj dobry humor.

— Nic się nie stało — zapewnił Styles. — I tak poza tym to wszystkiego najlepszego. Nie znamy się długo, ale szczerze życzę ci żebyś zawsze był tak szczęśliwy, jak jesteś teraz.

— Stary — powiedział ze słyszalnym podziwem w głosie. — To było ładne, naprawdę to doceniam. Dziękuję.

— To ja dziękuję za gościnę — odrzekł z uniesieniem kącików w górę.

— Okej, super. Skoro już sobie poflirtowaliście to teraz idziesz ze mną do łóżka, a wy ściszcie trochę tą muzykę, proszę — przerwał im szatyn, ciągnąc go za rękę. — I się tak nie szczerz, Styles. Mamy zamiar spać, a nie robić to o czym sobie myślisz.

— Nie wiem o czym mówisz — zarzekł się, jednak zerknął przy tym na Florka puszczając mu oczko.

Odprowadzeni przez śmiech księcia ponownie zniknęli za drzwiami od swojej sypialni. Tomlinson natychmiast rzucił się na materac i westchnął błogo, zakopując się w pierzastym okryciu. Harry za to wyjął z kieszeni spodni paczkę papierosów i skierował się na balkon, uprzednio ubierając się w ciepłą bluzę; w Hiszpanii, z rana, bywało całkiem chłodno.

— Dlaczego zacząłeś palić? — zainteresował się, patrząc jak ten wyjmuje zapalniczkę.

— Miałem zbyt dużo stresu i problemów w liceum. Papierosy jakoś pomagały mi opanować nerwy, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało — wzruszył ramionami. Zaraz zmarszczył brwi i spojrzał na żarzącą się końcówkę. — Wiesz, wychodzenie na przerwach gdzieś za bloki i ukrywanie się było całkiem fajne, zwłaszcza jeśli robiło się to ze swoją paczką znajomych.

— Mój tata też palił — wyznał przyciszonym głosem. Harry odwrócił się wypuszczając dym spomiędzy warg, spoglądając na niego z zaciekawieniem.

— Że... Vincent? — dopytał, nieco skołowany. Louis nigdy nie nazwał go swoim "tatą".

— Nie — spuścił wzrok na swoje palce, które bawiły się rogiem kołdry. Wziął głębszy wdech i ponownie złapał wzrok Harry'ego, uśmiechając się przy tym smutno. — Mój biologiczny tata, Owen. On... zmarł jak miałem dziewięć lat.

— Lou, tak mi przykro — zerknął na używkę i nie zastanawiając się dłużej zgasił ją o metalową barierkę i wszedł do środka. Zanim podszedł do chłopaka wyrzucił niedopałek do kosza na śmieci. Potem czym prędzej wspiął się na łóżko i objął go ramionami.

— Mama była przy nim weselsza, wiesz? — zaśmiał się cicho na wspomnienia ze swoich dawnych lat. — Może nie pamiętam za dużo, ale wiem, że był wspaniałym człowiekiem.

— Odziedziczyłeś to po nim — wtrącił, głaszcząc go po włosach. — Brakuję ci go?

— Każdego dnia — przyznał przymykając oczy, kiedy wyczuł, że jest blisko łez. Zaśmiał się smętnie, poprawiając na klatce piersiowej Stylesa. — Dobra, bo miałem iść spać a zamiast tego odbywam jakąś poważną rozmowę. Za wcześnie na takie rzeczy.

When The Sun Goes Down || l.sWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu