Nad ranem obudziliśmy się przy wrzaskach. Za oknem jeszcze noc czerniała, a gwiazdy - jak ciche lampy - patrzyły na nas swoimi białymi oczami, błyszcząc z rzadka.
Zerwałam się z łóżka, tuż za Adamem. Nasze bose kroki odbijały się plaśnięciami o zimne posadzki, a chłód zimowej nocy orzeźwił nasze zaspane umysły. Gdy znaleźliśmy się u źródła zawodzenia, ujrzeliśmy scenę jak z epoki klasycyzmu.
Pod błyszczącym milionami barw kryształowym żyrandolem, na fotelu obitym jasną skórą i ubrany w wyświechtaną marynarkę, siedział pan Węgry. Zakrywając oczy dłońmi i drżąc w emocjach, zawodził jak duch w kaplicy. Jego kolana ściśnięte do siebie, łokcie wsparte na udach. Wokół niego, stopniowo w naszym kierunku, stały czy klęczały miasta w nocnych koszulach, dysząc głęboko i płacząc w przerażeniu. Tylko kilka z nich zaciskało nerwowo dłonie i patrzyło wiernie na krzyż zawieszony nad fortepianem, jakby błagało Pana Najwyższego o pomoc w bolączce.
Nie spytałam co się stało. Uznałam to za niestosowne, aby pytać człowieka w żałobie o stratę. Zasięgnęłam myśli. Poczułam wiele przepływającej krwi, aż wreszcie stanęłam w rozerwanym jeziorze, które miejscami zmieniało się w strumień, czy rzekę, a wody o barwach najróżniejszych nieśmiały się ze sobą mieszać. Jednak każda woda krzyczała jedno:
"Ona nie żyje!"
Głosem tak zrozpaczonym, że w obserwatorach roniła łzy, nawet jeśli nie znała owej Onej. A więc i ja załkałam po cichu. Ciepłe łzy wpierw nabrzmiały moje powieki zaspane, potem ciepłą cieczą oblały poliki, aż wreszcie zimne opadły na posadzki, mieszając się ze łzami Węgrów. Chwyciłam Adama za ramię i nim ten się spostrzegł - płakałam w jego pierś, drżąc i zawodząc w bezsilności, a jednak chciałam to zatrzymać, chciałam nie płakać. Ściskałam to w sobie, lecz płuca bolały i zmuszały do głębokiego oddechu z wyciem.
- Pani Miszkolc nie żyje... - wyszeptałam mu w ucho.
- Jezus Maria... - usłyszałam przerażenie w odpowiedzi.
Wtedy pokój zapełnił się żalem. Po same wysokie sufity, zalał poroża jeleni, danieli, łosi. Zalał wszystkie naczynia w pałacu, zalał każde wiadro, łóżko, kołyskę. Nie było miejsca bez niego, a wszystko co szczęśliwe jakby odeszło na zawsze. Oderwałam się od Adama, choć ten trzymał mnie jeszcze za rękę. Wysunęłam się z jego palców i na chwiejnych nogach, sunąc w białym szlafroku, o włosach białych przysunęłam się do pana Királysa. Klęknęłam przed nim, jak przed nikim innym. Chwyciłam jego drżące i napięte przedramiona. Delikatnymi ruchami na boki jak Mojżesz Morze Czerwone rozsunęłam i ujrzałam zapłakane brązowe oczy, które teraz w wodzie i krwi skąpane patrzyły na mnie zrozpaczone.
- Ona nie żyje... - wyszeptał.
Wyszeptał tak cicho, tak niewinnie, i tak przestraszenie, że ledwie ustami ruszył, ledwiem go usłyszała. Gdy jego słowa wylądowały w przestrzeni, jego świst, który miał być słowem dotknął moje uszy - ryknął jak dzikie zwierzę, kryjąc oczy w zielonych dłoniach. Patrzyłam jak cierpi i nie mogłam mu pomóc, choć tak chciałam. Chciałam odebrać jego cierpienie, tak jak pani Francja odebrała moje, ale na tą zdolność za wcześnie, jeszcze nie na nią pora.
- Ona żyje... - nachyliłam się nad jego uchem, tak żeby tylko on słyszał. - Tutaj... - dotknęłam dłonią jego piersi. Ledwie palcami musnęłam.
Węgier nie wahał się nawet sekundy, chwycił moją rękę, przycisnął do piersi. Czułam jak jego serce drży w żalu. Kochał tę kobietę nad życie.
- Co z Istvánem?... - spytałam nad jego uchem.
- Żyje... Jest w szpitalu... - wyszeptał.
- Więc jeszcze nie wszystko stracone. - chwyciłam go za ramiona, wpatrując się w oczy.
CZYTASZ
Chmury
Fiksi PenggemarPo burzy zawsze wychodzi słońce, ale czy zawsze? Czasem przecież niebo zabliźnia się chmurami, które długi jeszcze wspominają zadane mu rany. Czy wszystkie rany zostaje wyleczone? Może część z nich zostanie uznana za niegroźne, kryjąc straszliwe zak...