10. Bal

66 8 17
                                    

Nad ranem obudziliśmy się przy wrzaskach. Za oknem jeszcze noc czerniała, a gwiazdy - jak ciche lampy - patrzyły na nas swoimi białymi oczami, błyszcząc z rzadka.

Zerwałam się z łóżka, tuż za Adamem. Nasze bose kroki odbijały się plaśnięciami o zimne posadzki, a chłód zimowej nocy orzeźwił nasze zaspane umysły. Gdy znaleźliśmy się u źródła zawodzenia, ujrzeliśmy scenę jak z epoki klasycyzmu.

Pod błyszczącym milionami barw kryształowym żyrandolem, na fotelu obitym jasną skórą i ubrany w wyświechtaną marynarkę, siedział pan Węgry. Zakrywając oczy dłońmi i drżąc w emocjach, zawodził jak duch w kaplicy. Jego kolana ściśnięte do siebie, łokcie wsparte na udach. Wokół niego, stopniowo w naszym kierunku, stały czy klęczały miasta w nocnych koszulach, dysząc głęboko i płacząc w przerażeniu. Tylko kilka z nich zaciskało nerwowo dłonie i patrzyło wiernie na krzyż zawieszony nad fortepianem, jakby błagało Pana Najwyższego o pomoc w bolączce.

Nie spytałam co się stało. Uznałam to za niestosowne, aby pytać człowieka w żałobie o stratę. Zasięgnęłam myśli. Poczułam wiele przepływającej krwi, aż wreszcie stanęłam w rozerwanym jeziorze, które miejscami zmieniało się w strumień, czy rzekę, a wody o barwach najróżniejszych nieśmiały się ze sobą mieszać. Jednak każda woda krzyczała jedno:

"Ona nie żyje!"

Głosem tak zrozpaczonym, że w obserwatorach roniła łzy, nawet jeśli nie znała owej Onej. A więc i ja załkałam po cichu. Ciepłe łzy wpierw nabrzmiały moje powieki zaspane, potem ciepłą cieczą oblały poliki, aż wreszcie zimne opadły na posadzki, mieszając się ze łzami Węgrów. Chwyciłam Adama za ramię i nim ten się spostrzegł - płakałam w jego pierś, drżąc i zawodząc w bezsilności, a jednak chciałam to zatrzymać, chciałam nie płakać. Ściskałam to w sobie, lecz płuca bolały i zmuszały do głębokiego oddechu z wyciem.

- Pani Miszkolc nie żyje... - wyszeptałam mu w ucho.

- Jezus Maria... - usłyszałam przerażenie w odpowiedzi.

Wtedy pokój zapełnił się żalem. Po same wysokie sufity, zalał poroża jeleni, danieli, łosi. Zalał wszystkie naczynia w pałacu, zalał każde wiadro, łóżko, kołyskę. Nie było miejsca bez niego, a wszystko co szczęśliwe jakby odeszło na zawsze. Oderwałam się od Adama, choć ten trzymał mnie jeszcze za rękę. Wysunęłam się z jego palców i na chwiejnych nogach, sunąc w białym szlafroku, o włosach białych przysunęłam się do pana Királysa. Klęknęłam przed nim, jak przed nikim innym. Chwyciłam jego drżące i napięte przedramiona. Delikatnymi ruchami na boki jak Mojżesz Morze Czerwone rozsunęłam i ujrzałam zapłakane brązowe oczy, które teraz w wodzie i krwi skąpane patrzyły na mnie zrozpaczone.

- Ona nie żyje... - wyszeptał.

Wyszeptał tak cicho, tak niewinnie, i tak przestraszenie, że ledwie ustami ruszył, ledwiem go usłyszała. Gdy jego słowa wylądowały w przestrzeni, jego świst, który miał być słowem dotknął moje uszy - ryknął jak dzikie zwierzę, kryjąc oczy w zielonych dłoniach. Patrzyłam jak cierpi i nie mogłam mu pomóc, choć tak chciałam. Chciałam odebrać jego cierpienie, tak jak pani Francja odebrała moje, ale na tą zdolność za wcześnie, jeszcze nie na nią pora.

- Ona żyje... - nachyliłam się nad jego uchem, tak żeby tylko on słyszał. - Tutaj... - dotknęłam dłonią jego piersi. Ledwie palcami musnęłam.

Węgier nie wahał się nawet sekundy, chwycił moją rękę, przycisnął do piersi. Czułam jak jego serce drży w żalu. Kochał tę kobietę nad życie.

- Co z Istvánem?... - spytałam nad jego uchem.

- Żyje... Jest w szpitalu... - wyszeptał.

- Więc jeszcze nie wszystko stracone. - chwyciłam go za ramiona, wpatrując się w oczy.

ChmuryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz