Prolog

324 23 44
                                    

Poprzednia część -  "Chmury"

***

Z dedykacją dla Wojsławy - przepraszam, kocham cię, uwierz w siebie i swoich ludzi.

***

Wiedziałam. Cholera wiedziałam.

Z rana, o piątej, obudził mnie telefon z Gdańska od władz - atakują Westerplatte. W moment zaczęło się powołanie armii, a wszystkie aktywne jednostki zostały postawione w stan gotowości i ruszyły w bój. Gdyby jeszcze lotniska nie zostały zbombardowane...

Walki szły dobrze, choć Niemcy otaczali nas dość prędko i posuwali się w głąb. Mieliśmy nowoczesną i dobrze zorganizowaną armię, większość wojska rzucono na zachód, a część została oczywiście na granicy wschodniej - tak profilaktycznie.

Wezwałam do siebie Łowicz, która przyjechała w przeciągu jednego dnia.

- Weź Radzia i jedźcie do Rumunii. Potem macie dojechać do Wielkiej Brytanii za wszelką cenę. Jedźcie i niech niebo ma was w opiece. - szykowałam się do wyjścia. Zaraz jechałam na front.

- Tak jest! - kobieta przechwyciła dziecko na ręce.

Chłopczyk rzucił mi jeszcze zdziwione spojrzenie, ale Sławka natychmiast ruszyła biegiem do samochodu, który stał przed kamienicą. Od razu odjechała, ale już nie patrzyłam. Tej kobiecie ufałam naprawdę mocno.

Chwyciłam zdjęcie mamy i spakowałam je wraz z innymi pamiątkami i rzeczami cywilnymi do skrzyni, którą zaraz z pomocą Warszawy znieśliśmy do piwnicy.

- Jedziemy.

Wsiedliśmy do samochodu i Grzesiek wiózł nas całe dwa dni, niemal bez przerwy. W międzyczasie zmieniliśmy wóz, ale dotarliśmy pod Kalisz, gdzie bombardowania trwały dzień i noc, bez przerwy. W obozowisku chaos, jednak w miarę nad nim panowano.

Czwartego września wycofaliśmy się spod Kalisza w pełni, prąc na Łódź. W drodze Warszawa został srogo raniony w płuco i odwieziony do szpitala polowego.

Ósmego września padła Łódź i okolice. Trop Warszawy się urwał. Uciekłam do Warszawy, gotując się do obrony.

Siedemnastego września wkroczyli Rosjanie. Myśleliśmy, że pomogą... Zabijali naszych... Traciłam ludzi jednego po drugim. Z mojej gwardii zniknęło już przynajmniej dziesięć osób, z pozostałymi dwudziestoma nie miałam kontaktu.

Dwudziestego ósmego września próbowałam się przedostać do Węgier. Napisał wiadomość, że pomoże. W pociągu przebrałam się za wdowę. Dorwał mnie Lipsk. Usiadł naprzeciw mnie i przez dwadzieścia bitych minut patrzył mi prosto w oczy z absolutną kpiną.

- Pójdzie pani z nami. - wyszarpał mnie za ramię z przedziału. Ruszyło za nami jeszcze dwóch Niemców. Wręcz wyrzucił mnie na peron i ledwie ustałam na nogach.

Kiedy ludzie zaczęli się patrzyć, powiedział krótkie:

- Polityczka. - i odszedł ze mną przed stację.

To była jakaś wieś, ludzi niewiele, większość pochowana po chatach i spiżarniach, byle by przeżyć, ale do cholery - ani Brytyjczyków, ani Francuzów. Wystawili mnie. Dali zabić, zniszczyć, pogrzebać.

- Ruszaj się. - warknął Niemiec, kiedy zwolniłam. Byłam wyczerpana. Od dwóch tygodni nie sypiałam i nie jadłam dobrze.

Zaraz wrzucił mnie do samochodu SS, w którym siedziały już trzy inne miasta niemieckie.

GradOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz