Rozdział I: Prolog

78 6 9
                                    

~°^°~°^°~

- Do cholery, jeszcze nie skończyłaś?
Uniosłam wzrok z nad biurka. Moja szefowa gapiła się na mnie wzrokiem przepełnionym wzgardą, jakby nie chodziło o moje nie zajęcie się niezapłaconym czynszem jakiegoś Krzysztofa, a o zamordowanie jej całej rodziny.
Spojrzałam na nią spode łba. Bardzo często pragnę zafundować jej soczystego liścia prosto w ten zapryszczały, krzywy ryj, ale teraz potrzebuje tego bardziej niż czegokolwiek innego.
Ten jebany padalec w ciele człowieka gnije za swym antycznym biurkiem przez dziewięć godzin dziennie, nie robiąc nic prócz siedzenia na telefonie i czytania romansów. Następnie, pod koniec dnia orientuje się, że zapomniała mi dać jakieś dwadzieścia różnych papierów do podpisania, i teraz nie dość że muszę zostać tu po godzinach, to jeszcze ta prukwa ma pretensję, że nie jestem w stanie tego zrobić w dziesięć minut.
Ta kurwa może się kulturalnie odpierdolić. Jebana dziwka.
- Już kończę - mruknęłam cicho, uważając, by nie wydać tonem choćby najmniejszego fragmentu moich myśli.
- Mam nadzieję - odparła nonszalancko - Za wolno to robisz. Już dawno chciałam stąd pójść, ale nie mogę, bo ty się tak z tym grzebiesz. Przyśpiesz trochę, nie płacę ci bez powodu.
Zanim zdążyłam zareagować, ona po prostu odwróciła się na pięcie i pomaszerowała na obcasach z powrotem do swego nazbyt drogiego biurka. Może nawet lepiej, że od razu odeszła, bo szczerze nie wiem, czy i tym razem udałoby mi się jej nie zjechać do skraju płaczu.
Naprawdę jej nienawidzę. Tępa kurwa uwiodła swoimi napompowanymi cyckami jakiegoś starszego o czterdzieści lat milionera i teraz to sobie żyje. Zero pracy, tylko botoks w połowie ciała i plastikowe kulki wepchnięte w dupę i piersi. Jest to zadziwiające, jak łatwo zdobyć wszystko, kiedy oddaje się całą swoją całą osobę i szacunek do siebie na rzecz pojebanych gustów jakiegoś bogatego mężczyzny.
Mimo kompletnie odmiennej potrzeby zdusiłam ciche przekleństwo pod nosem i wróciłam do pracy. Po jakichś dwudziestu żmudnych minutach wypełniania wniosków nareszcie udało mi się ją zakończyć. Wybiegłam z pomieszczenia nawet nie żegnając się z przełożoną i zbiegłam schodami w dół. Szczerze, nie wydaje mi się, że kiedykolwiek szybciej opuściłam to zakurzone biuro.

~*^*~*^*~

Przeprawiłam się przez drzwi autobusu, ciężko siadając na najbliższym miejscu przy oknie. Ta praca wymaga znacznie za dużo wysiłku, zwracając uwagę na jej wynagrodzenie i niezmierzone wkurwienie, z jakim muszę się codziennie mierzyć. Naprawdę, jaki bezgraniczny geniusz pomyślał, że siedzenie 8 godzin dziennie, 5 dni w tygodniu w jednym przegniłym i zaniedbanym pomieszczeniu to dobry pomysł na pracę? Jest nawet gorzej, skoro jestem zmuszona pracować z taką kurwą jak ona.
Ci debile od mojego szefa jeszcze mieli czelność ukryć przede mną fakt, że kontrakt wiążę mnie przez pół roku. Ze 180 dni jestem zmuszona tkwić w prawie kompletnej bezczynności, z jedynie wkurwiającym piskiem mojej szefowej czasem przełamującym monotonię roboty.
Nienawidzę tam być. Ja pierdolę, czemu ja w ogóle poszłam na ekonomię? Gdybym pozostała przy zawodowym strzelaniu z łuku, to może by coś z tego wyszło, byłam w tym kurwa zajebista, ale nie: jak mój ojciec "bardzo mnie kocha" i "robi wszystko dla mojego dobra", tak pozwala, bym teraz gniła w pracy, której nienawidzę.
Chuj. Kompletnie zmarnuje się w tym miejscu. Mam zaledwie 20 lat, a moje najlepsze lata uciekają ode mnie szybciej, niż jestem w stanie je wykorzystać.
Oparłam głowę o okno autobusu. Mimo wkurwienia nie mogłam zignorować, jak bardzo byłam zmęczona. Każdy dzień tak wygląda: wstaję o ósmej, idę do roboty, wracam niemożliwie zirytowana do za małej kawalerki, ale zbyt zmęczona, by robić cokolwiek produktywnego i od razu zasypiam, a następnie powtarzam to wszystko następnego dnia. Nic nigdy się nie zmienia, choćby nie wiem co robiła.
Westchnęłam ciężko i wsunęłam się głębiej w siedzenie. Szczerze, nie mam siły nad niczym głębszym dalej się zastanawiać ani dłużej wkurwiać się na całą sytuację. Już wystarczająco dużo razy myślałam dosłownie o tym samym.
Rozejrzałam się po autobusie, aby zająć myśli czymś innym. Było trochę po 10, więc w pojeździe nie znajdowało się wiele osób. Atmosfera wydała się niemożliwie usypiająca, jakby wszystko wokół starało się namówić mnie do zaśnięcia. Głośne, lecz regularne dudnienie silnika, wygodny fotel przy oknie i leniwie płynący krajobraz za nim wprawiały mnie w senny nastrój.
Ten dzień był bardzo męczący, więc uznałam, że mała drzemka nie powinna mi zaszkodzić. Emocje powoli zaczęły opadać. Przymknęłam oczy, nawet nie myśląc o tym, że będę na swoim przystanku za niecałe dwie minuty.

~*^*~*^*~

Otworzyłam oczy.
Autobus stał w miejscu, nie wydając żadnego dźwięku. Wszechobecny półmrok ogarniał cały pojazd, tylko czasem przełamany przez słabe, białe lampy wciśnięte nad wyjściami z busa. Wszystkie przedtem zajęte miejsca były kompletnie pozbawione dawniej obecnych pasażerów.
Niepewnie podniosłam się z miejsca. O co tu do cholery chodzi? Rozumiem, że mogłam spać do momentu zakończenia trasy busa, ale żeby mnie nikt pod koniec nie obudził, to akurat jest problem. Jakiś wyjątkowo chujowy ten kierowca, skoro nawet nie chciało mu się na końcu zmiany sprawdzić, czy może ktoś nie został w pojeździe...
Wyjrzałam przez okno, starając się przejrzeć własne odbicie: wysokie sylwetki bezlistnych i iglastych drzew głucho stały w miejscu, wprawiając mnie w niemały niepokój.
Nie wiem, czy jestem na jakiejś wyższej fazie, ale wydaje mi się, że: po pierwsze, wyrośnięte krzewy nie powinny zarówno wydawać się tak niepokojące, ani wyglądać, jakby obserwowały mnie równie natarczywie, i po drugie, wątpię, że przystanki komunikacji miejskiej występują w środku lasu na jakimś zadupiu, tym bardziej takim rodem z horroru.
Potarłam nasadę nosa. Coś tu jest serio nie tak. Kompletna cisza, zero wiatru na dworze, losowa lokalizacja, pusty autobus... zaczynam wątpić, że kierowca po prostu zapomniał o moim istnieniu. Tu musi się dziać coś więcej niż tylko to. Miło by było jednak wiedzieć, co.
Wyrwałam telefon z kieszeni, ale oczywiście był kompletnie rozładowany, bo czemu by nie. To jest perfekcyjny kurwa moment na zero dostępu do numeru alarmowego, no zajekurwabiście po prostu.
Westchnęłam i zwróciłam się do pobliskiego wyjścia z pojazdu. Po chwili szukania udało mi się znaleźć przycisk. Na miejscu zaczęłam go frenetycznie naciskać: po dwóch, trzech naciśnięciach drzwi uchyliły się z charakterystycznym sykiem, przedstawiając mi w chuj nietypowy widok.
Przez okno widziałam jedynie mizerne drzewa, nie myśląc, że może tam być cokolwiek więcej, ale byłam w ogromnym błędzie. Przede mną rozpościerała się cała pierdolona gotycka willa wysokości jakiś dwóch i pół boisk do piłki nożnej, przysłaniająca pół nocnego nieba. Jej piętra, było ich może z pięć, sześć, piętrzyły się na sobie nawzajem, każde szersze od tego poniżej, wszystkie w jakiś sposób sklejone w jedną, spoistą budowlę która nie zawala się pod własnym ciężarem. Szerokość najniższego piętra równała się może z jednym, dwoma boiskami, ale było to nic w porównaniu z najwyższym, które mierzyło z sześć. Nie mam pojęcia, jak to wszystko się jeszcze nie zawaliło. Na dodatek budynek odziany był masywem ciemnego, kamiennego i spiczastego dachu, w pełni oświetlonego nielicznymi lampami naftowymi i blaskiem księżyca.
Sama budowla zajmowała jedynie skrawek terenu posiadłości. Wokół niego rozpościerały się istne łąki przeróżnych nieznanych mi kwiatów, roślin, ziemi, piachu, i natury nieożywionej, ciągnące się poza pole mojego widzenia, wszystko w zarówno niopisywalnie żywych kolorach jak i zimnych odcieniach szarości oraz czerni. Jakby ktoś wziął skalę kolorów HEX i wstawił każdy odcień na niej obecny we wszystko w tym miejscu.
Nawet nie wiem, jak miałabym to wszystko opisać. Wymieniając tylko parę aspektów: wysokie, chude łodygi odziane głęboko fioletowymi pąkami w kształtach kul i sfer, czerwone, proste tłumy niby-drutów wystających z ziemi, łyse kawałki blado-czarnego terenu, na którym nic nie rośnie - można by tak wyliczać godzinami.
Jedna, długa, brukowana droga przepasana mchem prowadziła do otwartych na oścież wrót zamku, przecinając ogród wpół. Od niej prowadziły inne, mniejsze dróżki, sporadycznie przeplatające się przez gęstwinę flory, niby prowadząc do nikąd.

Co.

Ja... chyba musiałam wciągnąć coś naprawdę mocnego przed zaśnięciem, bo to już jest kolejny poziom. W życiu nie widziałam czegoś takiego. Widzę zaledwie skrawek całej posiadłości, a już jestem w stanie zobaczyć, opisać aż tyle. Nie ma szans, że dzieje się to na serio.
Jeśli to sen, to wyjątkowo realistyczny. Jeżeli faza, to też jakaś niemożliwie prawdziwa. Raczej nie byłabym w stanie myśleć tak klarownie na haju albo śpiąc, więc jakoś, w jakiś sposób musi dziać się to naprawdę. Nie wiem jak, ale najwyraźniej się da.
Przez kolejną chwilę po prostu stałam w drzwiach autobusu, gapiąc się na ogrom posiadłości. Wiem co muszę zrobić, ale nie wiem czy chcę... Chyba nie mam innej opcji. Nie mogę tu po prostu stać i czekać na ratunek, bo szczerze wątpię, że ktokolwiek wie o tym, że tu jestem. Nikt nigdy nie sprawdza, co się ze mną dzieje, więc moją nieobecność zauważą dopiero po weekendzie, kiedy nie pojawię się w pracy... Cholera.
A dobra, pierdolę to.
Wystąpiłam na twardy grunt, zmierzając w stronę pogmatwanej posiadłości.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Jul 12, 2023 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Milczące ZamczyskoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz