Nadeszła niedziela. Dzień odpoczynku Boga, ale - na Boga - czy i nam będzie dany odpoczynek?...
Z rana - to jest o szóstej- wstałam z łóżka. Od razu zaczęła się praca. Trzeba było przygotować śniadanie dla Niemca i dla nas samych. Za oknem jeszcze noc czerniała, nie planując otworzyć oczu dnia przez następną godzinę przynajmniej.
Kręciliśmy się z Warszawą po kuchni w niepojętym walcu zaspanych kucharzy. Tu położyć warzywa, tam chleb, tu znowuż talerzyki i herbatę. Coś pociąć, poszatkować, zagrzać. Wszystko powoli lądowało na stole, a pan Örnist także zaczął wtaczać się ospale "na salony".
Odzyskałam część mocy, toteż nie było aż takim problemem szybkie zagotowanie wody. Z moich testów, czytanie myśli także powróciło w jakiejś części, ale pewnym jest, że będę musiała pracować przynajmniej trzy razy mocniej, aby odzyskać dawny poziom.
- Dzień dobry. - odezwałam się, gdy Niemiec wreszcie raczył usiąść do stołu.
- Dzień dobry. Proszę mi nalać herbaty. - przetarł oczy.
Miasta mimo wszystko mnie szanowały. Dodatkowo Berlin był dobrze wychowany i stosunkowo rzadko byłam przez niego źle traktowana. Wyjątkiem miast jak dotąd stanowił pan Kolberg, który jednak dostał swoją nauczkę.
Nareszcie usiedliśmy do śniadania. Mijało w milczeniu, aż wreszcie wymieniłam się spojrzeniem z Warszawą. Czas zacząć ten chory bankiet intrygi i obłudy.
- Planujemy iść dziś do kościoła o piętnastej. Wybierze się pan z nami? - zaproponowałam.
- Nie, dziękuję. Jestem luteraninem. - powiedział nawet nie podnosząc wzroku.
- Zrozumiałe. Zatem wrócimy około szesnastej trzydzieści, może czterdzieści. - poinformowałam.
Mruknął coś w odpowiedzi, ale nie było to ani wyraźne, ani ważne.
Ugotowałam z Warszawą obiad, cały czas wymieniając się nerwowymi spojrzeniami to na siebie, to na korytarz, z którego słyszeliśmy pokasłującego Niemca. Posiłek mijał w milczeniu, podobnie jak śniadanie, pozmywałam naczynia i zaczęliśmy się szykować. Była czternasta trzydzieści.
- Dokumenty. - przypomniał Berlin, stojąc w futrynie salonu z rękami założonymi na piersi. Przyglądał nam się znudzony, wypalając kolejnego papierosa.
- Mamy, proszę się nie martwić. - zapewnił Grzesiek, zakładając mi płaszcz.
- Do widzenia. - uśmiechnęłam się, wychodząc na klatkę.
- Do widzenia. Szesnasta czterdzieści pięć, to ostateczna godzina do kiedy macie wrócić. - powiedział i zamknął za nami drzwi.
Ruszyliśmy na zewnątrz, zbyt przestraszeni, aby na siebie spojrzeć. Na chodniku ruszyliśmy tępo do kościoła. Musieliśmy przejść w lewo od wejścia do kamienicy. Szliśmy niemal mechanicznym krokiem, trzymając się coraz bardziej kurczowo kolejno torby i wnętrz kieszeni. W upragniony zakręt weszliśmy z impetem, niemal wpadając na patrol niemiecki i szybko uciekając na drugą stronę ulicy, nim ci zdążyli zareagować.
Kilka chwil później znaleźliśmy się przed kościołem, do którego zmierzali wierni. Pierwszy raz od wyjścia odważyliśmy się popatrzyć sobie w oczy. Usłyszałam szybki przepływ krwi Warszawiaka, a zaraz za tym jego myśli, które krzyczały jedno:
"Żyjemy! Wolność!"
Parsknęłam śmiechem.
- Trzeba nam się pomodlić choć chwilę. Jeszcze jest czas. - ruszyłam do przodu, pociągając go za sobą.
CZYTASZ
Grad
Fanfiction"Śmierć nie potrafi liczyć, jest analfabetką, jest ślepa i głucha. Ona po prostu przychodzi." Czarny całun Śmierci nakrył całą ziemię, a w ciemności błyszczy jedynie krew i żar. Wielu nie zobaczy słońca już nigdy więcej. Czy to na początku, czy już...