4. Bagman i Crouch

53 7 0
                                    

Wylądowaliśmy, na jakimś zamglonym wrzosowisku. Za mną stało dwóch wyraźnie zmęczonych i naburmuszonych czarodziejów; jeden trzymał wielki złoty zegarek, drugi gruby zwój pergaminu i pióro. Obaj mieli na sobie stroje mugoli, choć niezbyt szczęśliwie dobrane. Ten z zegarkiem ubrany był w tweedowy garnitur i sięgające ud śniegowce, a jego towarzysz w szkocki kilt i poncho.

— Pansy, dlaczego oni tak dziwnie... — szepnęłam.

— Nie mają pojęcia, w czym chodzą mugole, w końcu mieszkając z dala od nich, noszą po prostu swoje szaty, tu powinniśmy wtopić się w tłum, dla nas nic trudnego, ale niektórzy, no cóż, sama zobaczysz. — zaśmiała się cicho Pansy.

— Dzień dobry, Bazylu — rzekł pan Parkinson, podnosząc doniczkę i wręczając ją czarodziejowi w szkockiej spódniczce. Ten wrzucił ją do wielkiej skrzyni pełnej zużytych świstoklików, wśród których dostrzegłam starą gazetę, podziurawiony gumiak i rozdartą piłkę futbolową.

— Witaj, Jacobie — odpowiedział Bazyl zmęczonym głosem. — Co, nie w pracy? Niektórzy to mają dobrze...my tu siedzimy od wieczora... Lepiej się odsuńcie, bo szósta piętnaście ląduje spora grupa z Black Forest. Chwileczkę, zaraz znajdę wasz kemping... Parkinson... Parkinson... — Przebiegł wzrokiem po pergaminowym zwoju. — Jakieś ćwierć mili stąd, drugie pole namiotowe, jakie napotkacie. Właściciel kempingu nazywa się Richard Walker. Och i Państwo White naturalnie...piąte pole... Pytajcie o Rosalie Young.

— Dzięki, Bazylu — rzekł pan Parkinson i machnął ręką na nas, byśmy poszły za nim.

Ruszyliśmy opustoszałym wrzosowiskiem, niewiele wokół siebie widząc z powodu mgły. Po jakichś dwudziestu minutach z mgły wyłonił się kamienny domek, a obok niego brama. Poza nimi dostrzegłam widmowy zarys setek namiotów pokrywających łagodne zbocze sięgające ciemnego lasu na horyzoncie. Pożegnaliśmy się z White'ami i podeszliśmy do kamiennego domku. W drzwiach stał jakiś mężczyzna, obserwujący kemping. Natychmiast rozpoznałam w nim prawdziwego mugola. Kiedy mężczyzna usłyszał nasze kroki, odwrócił się, by zobaczyć, kto nadchodzi.

— Dzień dobry! — zagadnął go pan Parkinson.

— Dzień dobry.

— Czy pan Walker?

— Zgadza się — odrzekł mugol — a pan?

— Parkinson. Rezerwacja na pole pod namiot, sprzed tygodnia.

— A tak. — powiedział pan Walker, zerkając na listę przybitą do drzwi. — Macie miejsce tuż pod lasem. Na jedną dobę?

— Tak jest — odrzekł pan Parkinson.

— Więc płaci pan od razu?

— Oczywiście — odpowiedział Pan Parkinson.

Odszedł nieco na bok i wyciągając z nesesera dość gruby portfel, odliczył banknoty i podał je panu Walkerowi. Mężczyzna zaczął grzebać w puszce, żeby znaleźć drobne i wydać resztę.

— Jeszcze nigdy nie było tu takich tłumów — powiedział nagle, spoglądając znowu na zamglone pole biwakowe — Setki rezerwacji. Zwykle ludzie pojawiają się bez zapowiedzi...
Biznes się kręci. Walą tu ze wszystkich stron. Mnóstwo cudzoziemców. I nie tylko zwykłych cudzoziemców. No, wie pan, jest tu kupa bardzo dziwnych typów. Krąży tu, na przykład, facet w kilcie i poncho.

— Cóż, może obcokrajowiec, a to jego strój odświętny, kto go wie... — udał obojętnego Pan Parkinson.

— Być może. Sądzę, że to chyba coś w rodzaju...bo ja wiem...jakiegoś zjazdu, czy co... Wszyscy jakby się znali. Jakieś wielkie przyjęcie, czy co?

W tym momencie tuż obok drzwi domku pojawił się znikąd czarodziej w pumpach.

— Obliviate! — powiedział ostrym tonem, wskazując różdżką na pana Walkera.

Pan Walker potoczył wokoło błędnym wzrokiem, czoło mu się wygładziło, a na twarzy pojawił wyraz błogiej nieświadomości. Rozpoznałam objawy nagłego zmodyfikowania pamięci.

— Oto plan kempingu — powiedział łagodnie mugol do pana Parkinsona. — i pańska reszta.

— Bardzo dziękuje — odpowiedział pan Parkinson, wrzucając resztę do słoika z koślawym napisem „napiwki".

Czarodziej w pumpach odprowadził nas do bramy kempingu. Wyglądał na zmęczonego, podbródek miał siny od zarostu, a oczy podkrążone. Kiedy już odeszliśmy kawałek, mruknął do pana Parkinsona:

— Mamy z nim sporo kłopotów. Żeby się dobrze czuł, trzeba na niego rzucać zaklęcie zapomnienia z dziesięć razy w ciągu jednego dnia. A Ludo Bagman w ogóle się niczym nie przejmuje. Wałęsa się po całym kempingu, rozprawiając o tłuczkach i kaflach, a tak się przy tym wydziera, jakby nie wiedział o antymugolskich środkach bezpieczeństwa. Naprawdę, odetchnę, jak już to wszystko się skończy. No to do zobaczenia, Jacobie.

I zdeportował się.

— Myślałam, że pan Bagman jest dyrektorem Departamentu Magicznych Gier i Sportów — powiedziała Pansy, lekko zaskoczona — Chyba nie powinien rozmawiać o tłuczkach, kiedy mugole są w pobliżu, prawda?

— Ano chyba nie — zgodził się pan Parkinson, uśmiechając się i prowadząc nas przez bramę. — ale Ludo zawsze jest trochę... no... lekkomyślny, jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Z drugiej strony trudno sobie wyobrazić lepszego szefa Departamentu Sportów. Sam grał w Quidditcha, i to w reprezentacji Anglii. Był najlepszym pałkarzem, jakiego kiedykolwiek miały Osy z Wimbourne.

Ślizgonka z wyboru 4Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz