10. Turniej Trójmagiczny

47 5 0
                                    

Przycisnąwszy nos do okna, ujrzałam zbliżający się coraz bardziej Hogwart, z wieloma oświetlonymi oknami migocącymi niewyraźnie za kurtyną gęstego deszczu. Błyskawica rozdarła niebo, gdy nasz powóz zatrzymał się przed wielkimi dębowymi drzwiami frontowymi na szczycie kamiennych schodków, po których już wspinali się pospiesznie pasażerowie pierwszych powozów. Wyskoczyliśmy z powozu i pobiegliśmy ile sił w nogach po stopniach, podnosząc głowy dopiero wówczas, gdy znaleźliśmy się w przepastnej i mrocznej, oświetlonej pochodniami sali wejściowej, z której na górne piętro wiodły wspaniałe marmurowe schody.

— A niech to dunder świśnie! — zawołał Zabini, potrząsając głowa i rozpryskując wokół siebie wodę. — Jak będzie tak lało, to jezioro wystąpi z brzegów.

— Auuu! —Zawył ktoś w głębi korytarza.

— IRYCIE! — zagrzmiał rozeźlony głos. — Na dół, ale JUŻ!

Profesor McGonagall, zastępca dyrektora i opiekunka Gryffindoru, wypadła z Wielkiej Sali. Pośliznęła się na mokrej posadzce i złapała Hermionę za szyje, żeby nie upaść.

— Oj...przepraszam, panno Granger...

— Nic nie szkodzi, pani profesor! — wysapała Hermiona, rozcierając sobie gardło.

— Irytku, NATYCHMIAST do mnie! — warknęła profesor McGonagall, prostując sobie spiczasty kapelusz i łypiąc groźnie sponad prostokątnych okularów.

— Ja nic nie zrobiłem! — zarechotał Irytek, ciskając wodną bombę w grupkę dziewcząt z piątej klasy, które z wrzaskiem dały nurka do Wielkiej Sali. — Przecież i tak już są przemoczeni! Mały wodotrysk! Łiiiii! — I rzucił kolejną bombę w grupkę drugoklasistów, którzy właśnie weszli do środka.

— Zawołam dyrektora! — krzyknęła profesor McGonagall. — Ostrzegam cię, Irytku...

Irytek wywalił język, cisnął ostatnią wodną bombę i poszybował w górę ponad marmurowymi schodami, rechocąc jak wariat.

— Ruszać się! — powiedziała ostro profesor McGonagall do przemoczonego tłumu. — Do Wielkiej Sali, szybko!

Ruszyłam niepewnie po mokrej posadzce, ślizgając się co chwila, ku podwójnym drzwiom po prawej stronie. Zabini mruczał coś ze złością pod nosem, odgarniając sobie mokre włosy z twarzy.
Wielka Sala jak zawsze wyglądała wspaniale, udekorowana odświętnie do uczty na rozpoczęcie roku szkolnego. W blasku setek świec unoszących się w powietrzu nad stołami lśniły złote talerze i puchary. Przy czterech długich stołach poszczególnych domów siedziało już mnóstwo rozglądających się uczniów; u szczytu, po drugiej stronie piątego stołu, twarzami do sali, siedziało gremium profesorskie.
Było tu o wiele cieplej. Pansy, Zabini Draco i ja przeszliśmy obok stołów Gryfonów, Krukonów i Puchonów i usiedliśmy razem z resztą Ślizgonów w dalekim końcu sali.
Ceremonia przydziału nowych uczniów do poszczególnych domów miała miejsce na początku każdego nowego roku szkolnego a póki się nie zakończyła, nie było mowy o kolacji.
Spojrzałam na stół nauczycielski i pomyślałam, że więcej przy nim pustych miejsc niż zwykle. Hagrid pewnie wciąż przeprawia się przez jezioro z pierwszoroczniakami, profesor McGonagall nadzoruje osuszanie posadzki w sali wejściowej, ale jest jeszcze jedno puste krzesło... Kogo brakuje?

— A gdzie jest nowy nauczyciel obrony przed czarną magią? — zapytała Pansy, która też spoglądała na stół profesorów.

Jeszcze nigdy nie mieliśmy nauczyciela obrony przed czarną magią, który by wytrzymał dłużej niż trzy semestry. Jak dotąd najbardziej polubiłam profesora Lupina, który zrezygnował w ubiegłym roku. Przyjrzałam się stołowi nauczycielskiemu. Nie, na pewno nie było żadnej nowej twarzy.

— Może nie mogą znaleźć chętnego! — powiedział Zabini.

Ponownie spojrzałam na stół nauczycielski, tym razem przyglądając się wszystkim uważniej. Maleńki profesor Flitwick, nauczyciel zaklęć, siedział na stosie poduszek obok profesor Sprout, nauczycielki zielarstwa, która w kapeluszu na bakier na rozwianych szarych włosach rozmawiała z profesor Sinistrą, nauczającą astronomii. Po drugiej stronie profesor Sinistry siedział Snape, nauczyciel eliksirów, z ziemistą twarzą, tłustymi włosami i haczykowatym nosem — najmniej przeze mnie lubiana osoba w całym Hogwarcie i na moje nieszczęście opiekun domu węża. „Najmniej lubiana" to bardzo łagodne określenie, bo tak naprawdę nienawidziłam go z całego serca. Nienawiść moją do Snape'a można było porównać tylko z nienawiścią, jaką Snape żywił do mnie, mojego ojca, oraz profesora Lupina i Harry'ego Pottera. Ta wzajemna nienawiść, pogłębiła się jeszcze bardziej w ubiegłym roku, kiedy ja, Hermiona i Harry pomogliśmy ojcu uciec z zamku tuż przed długim nosem Snape'a i chwilę wcześniej, gdy potraktowałam go zaklęciem, ogłuszając we Wrzeszczącej Chacie. Snape i mój ojciec byli wrogami jeszcze z lat szkolnych.
Krzesło po drugiej stronie Snape'a było puste; przypuszczałam, że to miejsce profesor McGonagall. Dalej, przy środku stołu, siedział profesor Dumbledore, dyrektor szkoły, we wspanialej, ciemnozielonej szacie ozdobionej wyszywanymi gwiazdami i księżycami; jego siwa czupryna i broda lśniły w blasku świec. Zetknął końce swoich długich, cienkich palców i wsparł na nich podbródek, patrząc w sufit przez okulary połówki, jakby się głęboko nad czymś zamyślił. Zerknęłam na sufit. Był zaczarowany i zawsze wyglądał tak samo, jak niebo nad zamkiem. Tym razem przemykały po nim czarne i purpurowe chmury, a gdy z zewnątrz dobiegł grzmot, sklepienie przecinał zygzak błyskawicy.

— Ojej, pospieszcie się — jęknęła w końcu Pansy. — Jestem strasznie głodna.

Ledwo to powiedziała, drzwi Wielkiej Sali rozwarły się z hukiem i zapadła cisza. Profesor McGonagall wprowadziła długi rząd pierwszoroczniaków. Nam mokre szaty kleiły się do ciała, ale to było nic w porównaniu z nowymi uczniami. Sprawiali wrażenie, jakby przepłynęli jezioro wpław. Wszyscy dygotali z zimna i strachu, podchodząc do stołu nauczycielskiego i zatrzymując się przed nim w szeregu, twarzami do sali — wszyscy prócz najmniejszego z nich, chłopca o mysich włosach, otulonego w coś, w czym rozpoznałam płaszcz z krecich futerek, należący do Hagrida. Płaszcz był tak wielki, że chłopiec wyglądał, jakby miał na sobie futrzany namiot. Znad kołnierza wyglądała mała, wykrzywiona z przejęcia buzia. Profesor McGonagall ustawiła przed pierwszoroczniakami stołek o czterech nogach, a na nim złożyła bardzo starą, wyświechtaną i połataną tiarę czarodzieja. Pierwszoroczniacy utkwili w niej oczy i to samo zrobiła reszta uczniów. Przez chwilę panowała cisza. Potem rozdarcie tuż przy rondzie rozwarło się jak usta, a kapelusz zaśpiewał pieśń. Tiara opowiedziała o powstaniu szkoły i o tym, jak założyciele decydowali, o przydziale każdego ucznia do jednego ze swoich domów. Kiedy skończyła śpiewać, Wielka Sala rozbrzmiała wiwatami i oklaskami.

— To nie jest ta piosenka, którą śpiewała, kiedy nam dawała przydział — zauważyła Pansy, klaszcząc razem z innymi.

— Co rok jest nowa — odpowiedziałam jej.

— Taki kapelusz musi mieć chyba strasznie nudne życie, no nie? Pewnie przez cały rok wymyśla następną — dodał Draco, parskając śmiechem.

Profesor McGonagall rozwijała już wielki zwój pergaminu.

— Uczeń albo uczennica, której nazwisko wyczytam, wkłada Tiarę i siada na stołku — oznajmiła pierwszoroczniakom. — Po usłyszeniu swojego przydziału wstaje i siada przy odpowiednim stole.

Ceremonia przydziału trwała; chłopcy i dziewczęta — z różnym stopniem przerażenia na twarzach, po kolei podchodzili do stołka. Kolejka powoli się zmniejszała. Profesor McGonagall dotarła do litery L.

— Szybciej — jęknęła Pansy, masując sobie żołądek.

I wreszcie ceremonia przydziału dobiegła końca. Profesor McGonagall wyniosła z sali Tiarę i stołek.

— Najwyższy czas — powiedziała Pansy, łapiąc za widelec i nóż i spoglądając wyczekująco na swój talerz.

Ślizgonka z wyboru 4Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz