11. Szalonooki Moody

35 5 0
                                    

— Nieee, zostaw... ale jak zobaczy... ja nie mogę... nie... tak... proszę... nie tu...

— Cassie? Cassie?!

— Nie mogę! Nie mogę! — zerwałam się i mało brakowało, a spadłabym z łóżka.

— No hej, czego tak nie możesz?

— Co? — przyłożyłam chłodne, lecz spocone dłonie do policzków, które mnie piekły.

— Pytam, czego nie możesz i kto ma Cię zostawić? Gadałaś przez sen, krzyczałaś, że nie możesz, czego?

— Oj, nie wiem, nie pamiętam Pansy, w ogóle to, która jest godzina? — rozejrzałam się po pokoju.

— Wpół do siódmej czas się ogarniać.

— No dobra, już wstaję — powiedziałam i powoli wysunęłam nogi spod kołdry — idę wziąć prysznic.

— Okej, ja już jestem gotowa, poczekam na Ciebie w salonie.

— Okej.

Skłamałam. Znów. Doskonale pamiętałam, co mi się śniło i czego nie mogłam, ale oczywiście nie miałam zamiaru wtajemniczać w to Pansy. Stanęłam w łazience przed lustrem, dłońmi oparłam się o chłodną umywalkę.

— George'u Weasley, coś Ty ze mną zrobił i jak...?

Chłodny prysznic pozwolił się rozbudzić, jednak nie oczyścił ze wspomnień snu, w którym George całował mnie po szyi, tuż przed wejściem do Wielkiej Sali, w której właśnie kończył się turniej, a ostatnim zadaniem było oszukanie swojego magicznego odbicia w lustrze, które miało nie powtórzyć gestów osoby stojącej przed nim. Draco właśnie wykonał zadanie i miał wychodzić z sali, gdy George zaczął mnie całować, a ja nie wiedziałam, czy tego chce. Nie chciałam, żeby Draco, lub ktoś inny to widział, ale też nie chciałam, by tamten przestał. Myślałam o Draco, obejmując Gryfona i bez przekonania opierałam się jego czułościom. Gdy Ślizgon już miał wyjść i zobaczyć co się dzieje, Pansy wybudziła mnie ze snu — nie byłam pewna czy to dobrze, czy źle, w końcu to był sen. Tylko sen. Nie wiedziałam, czy chciałabym poznać reakcję Draco, ale też z drugiej strony, tak dobrze czułam się w objęciach Gryfona.

Zaklęłam siarczyście i zakręciłam wodę.

— Dość, koniec. Musisz wymyślić i to szybko jak załatwić sytuację z Georgeem a później skupić się, na szkole, nauce, czeka Cię spotkanie z ojcem — przekonywałam swoje odbicie w lustrze. Westchnęłam głęboko — To zdecydowanie będzie ciekawy rok.

Ubrana i ogarnięta wyszłam z torbą na ramieniu do salonu, by po chwili udać się na śniadanie i lekcje, pierwsze w tym roku szkolnym.
Jak się okazało burza ucichła, choć sklepienie Wielkiej Sali wciąż było ponure: ciężkie, ołowiane chmury kłębiły się nad głowami uczniów, gdy przy śniadaniu zapoznawaliśmy się ze swoimi planami zajęć. Powstrzymywałam się, by nie patrzeć w stronę stołu Gryfonów, gdzie na prawo, kilka osób dalej za Harrym, Ronem i Hermioną siedzieli bliźniacy Weasley. Do drugiego tostu udawało mi się to, w końcu, gdy wzięłam łyk soku, spojrzałam niby przypadkiem i mój wzrok skrzyżował się z patrzącym wprost na mnie Georgeem. Zachłysnęłam się i rozkaszlałam, a ten wciąż się uśmiechał.

— Hej, Cassie co z Tobą? — Pansy poklepała mnie po plecach, przestała, dopiero gdy uniosłam dłoń wyżej, na znak, że już wystarczy.

— Khe, khe, tak, już ok, dzięki khe, khe. — Opuściłam głowę i wlepiłam zawstydzony wzrok w resztki tostu i kiełbaski, które spoczywały na moim talerzu.

— Dzisiaj nie jest tak źle...— powiedział Draco, przesuwając palcem po kolumnie zajęć poniedziałkowych. — Zaklęcia z Puchonami, później opieka nad magicznymi stworzeniami... a niech to... znowu z Gryfonami...

— Nie jest źle?! A dwie godziny eliksirów po południu — jęknęłam.

W górze zaszumiało i ze sto sów wleciało przez otwarte okna, roznosząc poranną pocztę. Podniosłam głowę, patrząc, jak sowy krążyły nad stołami, wyszukując adresatów listów i paczek. Mała szkolna sowa wylądowała przede mną i wyciągnęła nóżkę. Odwiązałam list i pogłaskałam sowę, która zaraz po tym odleciała, przy Draco wylądowała jego sowa jarzębata, przynosząc mu, jak zwykle, paczkę słodyczy i ciastek z domu. Rozwinęłam list.

Spotkanie środa, 16:30 gabinet dyrektora, hasło: Karaluchowy Blok. A.D."

Spojrzałam w stronę stołu nauczycieli, sowa, która doręczyła mi list, właśnie zajadała ziarno z dłoni dyrektora, który gładził ją drugą ręką i uśmiechnął się, napotykając mój wzrok. Odwzajemniłam uśmiech i schowałam liścik w wewnętrznej kieszeni szaty.
Podczas zaklęć nie mogłam się skupić na niczym innym jak na liściku od dyrektora, już w środę miałam się spotkać z tatą, czekałam na to całe wakacje i nareszcie będę mogła z nim porozmawiać na żywo, a nie tylko wymieniać listy. Spotkanie cieszyło mnie, jednak miałam też obawy, czy nie będzie sztucznie i dziwnie, w końcu będzie to dopiero nasze drugie spotkanie, właściwie pierwsze normalne, bo poprzednie było zbyt chaotyczne, by można było nazwać je jakąkolwiek okazją do budowania więzi. Schodząc po łagodnym, trawiastym zboczu ku drewnianej chatce Hagrida, stojącej na skraju Zakazanego Lasu, nie przeszkadzał mi nawet kropiący deszcz, byłam szczęśliwa i nawet dwie godziny eliksirów, jakie mnie później czekały, nie mogłyby tego zmienić.
Hagrid czekał na nas przed chatką, trzymając za obroże swojego brytana Kła.
U jego stóp leżało kilkanaście otwartych drewnianych klatek, a Kieł skomlał i wyrywał się, najwyraźniej pragnąc zapoznać się bliżej z ich zawartością. Kiedy podeszliśmy, usłyszeliśmy jakiś dziwny grzechot, przerywany cichymi eksplozjami.

— Dobry, dobry! — powitał nas Hagrid, uśmiechając się szeroko — Lepiej poczekajmy na wszystkich, tego by nie odżałowali... Sklątki tylnowybuchowe!

— Że co? — zapytał Ron.

Hagrid wskazał na skrzynki.

— Ojej! — wrzasnęła Lavender Brown, odskakując do tyłu.

„Ojej!" było, według mnie, zupełnie niezłym podsumowaniem sklątek tylnowybuchowych. Wyglądały jak zdeformowane, pozbawione skorup homary, okropnie blade i oślizgłe, z mnóstwem nóżek sterczących w dziwnych miejscach. Głowy trudno było zlokalizować. Miały około sześciu cali długości, a w każdej skrzynce było ich blisko setki. Łaziły po sobie i tłukły się na oślep o ścianki skrzynek, z których buchał zapach zgniłych ryb. Co jakiś czas z jednego końca sklątki strzelały iskry, rozlegało się, głośne pykniecie, a stworzonko przelatywało do przodu o kilkanaście cali.

— Dopiero co się wyległy — oznajmił z dumą Hagrid — więc będziecie mogli je sami hodować! Możemy z tego zrobić taki mały projekcik!

— A niby po co mielibyśmy je hodować? — zapytał zimny głos Crabbe'a, a Goyle zarechotał kpiąco.

Hagrid zdawał się mocno zaskoczony tym pytaniem.

— No, co one robią? — zapytał Crabbe. — Jaki jest z nich pożytek?

Hagrid otworzył usta, najwyraźniej zastanawiając się nad odpowiedzią. Trwało to kilka sekund, po czym oświadczył szorstko:

— To będzie na następnej lekcji. Dzisiaj będziemy je tylko skarmiać. Popróbujecie podawać im różne rzeczy...bo, cholibka, ja ich jeszcze nigdy nie hodowałem, więc nie wiem, co one żrą... mam tu trochę mrówczych jajek... i żabich wątróbek... i trochę zdechłych zaskrońców... no więc popróbujecie, co im będzie pasować.

Tylko sympatia do Hagrida skłoniła mnie do wzięcia garści oślizgłych żabich wątróbek i wrzucenia ich do skrzynki z tylnowybuchowymi sklątkami, chociaż dręczyło mnie podejrzenie, że jest to całkowicie bezsensowne, bo przecież sklątki nie miały otworów gębowych.

— Auu! — wrzasnął Dean Thomas po dziesięciu minutach. — Trafiło mnie!

Hagrid podskoczył ku niemu z przestraszoną miną.

— Strzeliła we mnie! — powiedział ze złością Dean, pokazując Hagridowi oparzenie na dłoni.

— a... no tak, to się zdarza, kiedy się odrzucają — powiedział Hagrid, kiwając głową.

— Ojejku! — krzyknęła znowu Lavender Brown, co zaczynało działać mi na nerwy — Ojejku, Hagridzie, jednej coś takiego wystaje!

— Ach tak, niektórym wyrastają żądła! — Hagrid był tym wyraźnie zachwycony, natomiast Lavender szybko wyciągnęła rękę ze skrzynki. — Tak mi się widzi, że te z żądłami to samce... samiczki mają takie ssawki na brzuszkach... Chyba do wysysania krwi.

— Teraz już rozumiem, dlaczego próbujemy je utrzymać przy życiu — powiedział ironicznie Draco półszeptem, żebym tylko ja go słyszała — Kto by nie chciał mieć zwierzątek, które parzą, żądlą i gryzą?

Zaśmiałam się pod nosem.

— Może i nie są śliczne, ale to nie znaczy, że są bezużyteczne — powiedziałam — Smocza krew ma niezwykłą magiczną moc, ale chyba nie chciałbyś trzymać w domu smoka, prawda?

— Czy ja wiem, smoki są fajne.

— Ok, ale te sklątki przynajmniej są małe, a smoki, no cóż, to już by było problematyczne — powiedziałam, kiedy godzinę później wracaliśmy do zamku na obiad.

— Teraz są małe — powiedział Draco — ale jak Hagrid odkryje, czym się żywią, to podejrzewam, że urosną na sześć stópani No tak, ale co to będzie miało za znaczenie, skoro się okaże, że leczą z morskiej choroby albo z jakiegoś innego świństwa, prawda? — zakpił Draco.

Ponownie się zaśmiałam, tym razem o wiele głośniej.

— Ok, wygrałeś, też myślę, że są zupełnie bezużyteczne, ale już wolę opiekę nad sklątkami od eliksirów.
Usiedliśmy przy stole Ślizgonów i nałożyliśmy sobie ziemniaków z jagnięciną.

Kiedy zabrzmiał dzwon oznajmiający początek lekcji popołudniowych, zeszliśmy do lochów na zajęcia z eliksirów, pierwsze od potraktowania przeze mnie Snape'a zaklęciem w ubiegłym roku, czułam w kościach, że teraz odbije się to na moich stopniach.

Profesor Snape był w wyjątkowo wrednym nastroju, więc robiłam wszystko by się nie wychylać, jednak to nie wystarczyło. Snape najpierw kazał nam przeczytać obszerny rozdział z podręcznika o eliksirze postarzającym, a później kilkukrotnie pytał mnie między innymi o składniki eliksiru, czas jego ważenia oraz czas działania. Omawiał właśnie ten, by wybić nam z głów próby przyrządzenia go w celu dostania się podstępem do turnieju trójmagicznego.

W sali wejściowej pełno już było uczniów spieszących na kolacje. Stanęliśmy na końcu długiej kolejki i natychmiast usłyszeliśmy za sobą donośny głos:

— Weasley! Hej, Weasley!

Odwróciłam się i zobaczyłam, Crabbe'a i Goyle'a, najwyraźniej czymś rozradowanych.

— Co? — zapytał krótko Ron.

— Piszą o twoim tacie, Weasley! — rzekł Crabbe, wymachując egzemplarzem „Proroka Codziennego". Mówił dostatecznie głośno, by go usłyszeli wszyscy w zatłoczonej sali. — Posłuchaj!

KOLEJNE BŁĘDY MINISTERSTWA MAGII

Wszystko wskazuje na to, że kłopoty Ministerstwa Magii jeszcze się nie skończyły, pisze nasz specjalny korespondent, Rita Skeeter. Niedawno ministerstwo znalazło się pod ostrzałem opinii publicznej, za nieudolną kontrolę nad tłumem po zakończeniu mistrzostw świata w Quidditchu. Nadal nie potrafią wyjaśnić tajemniczego zniknięcia jednej z pracujących w ministerstwie czarownic, a oto mamy do czynienia z nową aferą, tym razem związaną z błazeńskimi wyczynami Arnolda Weasley'a z Urzędu Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli.

Crabbe przerwał czytanie i spojrzał na Rona.

— Widzisz, Weasley, nawet nie potrafili podać poprawnie jego imienia...to chyba oznacza, że jest kompletnym zerem, nie?

Teraz zrobiło się cicho, bo słuchała go cała sala. Crabbe strzepnął gazetę i czytał dalej:

Arnold Weasley, którego dwa lata temu ukarano za posiadanie latającego samochodu, wdał się wczoraj w bijatykę z kilkoma mugolskimi stróżami prawa („policjantami"). Poszło o kilka bardzo agresywnych pojemników na śmieci. Wszystko wskazuje na to, że pan Weasley chciał pomóc „Szalonookiemu" Moodyemu, wiekowemu eksaurorowi, którego ministerstwo odesłało na emeryturę, kiedy nie był już w stanie odróżnić zwykłego uścisku dłoni od usiłowania morderstwa. Trudno się dziwić, iż po przybyciu do pilnie strzeżonego domu Moodyego pan Weasley stwierdził, że pan Moody znowu wszczął fałszywy alarm. Pan Weasley był zmuszony zmodyfikować pamięć kilku policjantów, zanim im uciekł, ale odmówił odpowiedzi na pytanie „Proroka Codziennego", dlaczego wplątał ministerstwo w tak kłopotliwą sytuację.

— Jest i zdjęcie, Weasley! — dodał Crabbe, podnosząc wysoko gazetę. — Zdjęcie twoich rodziców przed ich domem...jeśli to można nazwać domem! Twoja matka mogłaby zrzucić parę kilo, nie uważasz?

Ron dygotał z wściekłości. Wszyscy na niego patrzyli.

— Wypchaj się, Crabbe— powiedział Harry. — Daj spokój, Ron...

— Ach tak, przecież ty, Potter, mieszkałeś u nich w lecie, prawda? — zadrwił. — To może mi powiesz, czy jego matka naprawdę jest taka gruba, czy tylko tak wyszła na tym zdjęciu?

Harry i Hermiona złapali Rona za szatę na plecach, żeby go powstrzymać od rzucenia się na Ślizgona.

— Znasz swoją matkę, Crabbe, prawda? — powiedział Harry. — Ma minę, jakby jej ktoś podsunął łajno pod nos... Czy ona zawsze ma taki wyraz twarzy, czy może tylko wtedy, kiedy ty jesteś w pobliżu?

Pucołowata twarz Vincenta lekko poróżowiała.

— Nie waż się obrażać mojej matki, Potter.

— To nie otwieraj tej swojej parszywej gęby — odwarknął Harry, odwracając się.

BANG!

Kilka osób wrzasnęło — Harry sięgnął za pazuchę po różdżkę, ale zanim jej dotknął, było można usłyszeć drugie BANG i ryk, który odbił się echem po sali wejściowej:

— O NIE! CO TO, TO NIE, CHŁOPCZE!

Spojrzałam w górę. Profesor Moody schodził, kuśtykając, po marmurowych schodach. Trzymał w ręku różdżkę, a jej koniec wycelowany był w czarną fretkę, kuląca się na kamiennej posadzce dokładnie w tym miejscu, w którym przed chwilą stał Crabbe.

W sali wejściowej zaległa cisza. Wszyscy zamarli z przerażenia. Moody odwrócił się, by spojrzeć na Harry'ego — a w każdym razie łypnął na niego swym normalnym okiem, bo drugie skierowane było do wnętrza czaszki albo gdzieś do tyłu.

— Trafił cię? — zagrzmiał Moody grobowym głosem.

— Nie — odrzekł Harry — Chybił.

— ZOSTAW TO! — krzyknął Moody.

— Co mam zostawić? — zdziwił się Harry, kompletnie oszołomiony.

— Nie ty...on! — Moody wskazał kciukiem na Goyle'a, który już się pochylił, by podnieść fretkę, ale teraz zamarł w bezruchu.

Wyglądało na to, że „szalone" oko ma magiczną moc i Moody widzi nim to, co jest za nim.

Moody pokuśtykał w stronę Goyle'a i fretki, która zapiszczała przeraźliwie i rzuciła się do ucieczki, zmykając ku wejściu do lochów.

— Ani mi się waż! — ryknął Moody, ponownie celując różdżką we fretkę, która wyleciała w powietrze na jakieś dziesięć stóp, upadła z trzaskiem na posadzkę i znowu podskoczyła.

— Nie lubię takich, którzy atakują, kiedy przeciwnik jest do nich odwrócony plecami — warknął Moody, podczas gdy fretka podskakiwała coraz wyżej i wyżej, piszcząc z bólu. — Tak robią tylko śmierdzące tchórze i szumowiny...

Fretka wystrzeliła w powietrze, machając bezradnie łapkami.

— Nigdy... więcej... tego... nie... rób! — zawołał Moody, wypowiadając każde słowo w momencie, gdy fretka spadała na posadzkę i natychmiast ulatywała ponownie w górę.

— Profesorze Moody! — rozległ się przerażony głos.

Profesor McGonagall schodziła po marmurowych schodach, dźwigając w ramionach stos książek.

— Witam, profesor McGonagall! — odpowiedział spokojnie Moody, wysyłając łasiczkę jeszcze wyżej w powietrze.

— Co pan wyprawia! — krzyknęła profesor McGonagall, śledząc wzrokiem lot fretki.

— Uczę — odrzekł Moody.

— Moody, czy to jest uczeń?! — wrzasnęła profesor McGonagall, a książki wysypały się jej z rąk.

— Zgadza się — rzekł Moody.

— Nie! — krzyknęła profesor McGonagall, zbiegając po schodach i wyciągając swoją różdżkę.

W chwile później trzasnęło i pojawił się ponownie Vincent Crabbe, rozciągnięty jak długi na podłodze. Jego pucołowata twarz była zaróżowiona jeszcze bardziej niż zwykle. Wstał, mrugając i przecierając oczy.

— Moody, my tutaj nigdy nie używamy transmutacji jako kary! — powiedziała profesor McGonagall słabym głosem. — Profesor Dumbledore panu nie mówił?

— Może i o tym wspomniał — rzekł Moody, drapiąc się po brodzie — ale pomyślałem sobie, że taki mocny wstrząs...

— My tu dajemy szlaban! Albo rozmawiamy z opiekunem domu!

— A więc zrobię to — powiedział Moody, wpatrując się w Vincenta z odrazą.

Ślizgon, w którego ciemnych oczach wciąż szkliły się łzy bólu i poniżenia, łypał na Moody'ego spode łba i zamruczał coś pod nosem; dało się z tego zrozumieć tylko powtarzane kilka razy słowo „ojciec".

— Tak? — powiedział cicho Moody, robiąc kilka kroków do przodu, a głuchy stukot jego drewnianej nogi odbił się echem po sali. — Cóż, chłopcze, od dawna znam twego ojca... Możesz mu powiedzieć, że Moody ma oko na jego syna...
Tak, powiedz mu to ode mnie... A opiekunem twojego domu jest Snape, prawda?

— Tak — odpowiedział obrażonym tonem.

— Jeszcze jeden stary znajomy... Od dawna chciałem sobie uciąć pogawędkę ze starym Snape'em... No, idziemy, chłopcze...

Złapał chłopaka za ramie i poprowadził w kierunku lochów.
Profesor McGonagall popatrzyła za nimi z wyraźnym niepokojem, a potem machnęła różdżką na rozsypane książki, które natychmiast wzbiły się w powietrze i wylądowały grzecznie w jej ramionach. Byłam wstrząśnięta tym, co widziałam. Nie, nie oburzyła mnie lekcja, jaką dostał Ślizgon, co więcej teraz jeszcze bardziej zaczęłam lubić nowego nauczyciela.

— Mógł mu zrobić krzywdę — powiedziała Pansy.

— Daj spokój, wiedział dobrze, co robi — żachnęłam się.

Pansy prychnęła i zaczęła jeść.

Ja jednak nie mogłam się już doczekać pierwszych lekcji z Szalonookim Moodym.

Ślizgonka z wyboru 4Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz