O godzinie szóstej już byliśmy na nogach. O szóstej piętnaście biegaliśmy wokół leśniczówki w postaci zaprawy porannej. O szóstej trzydzieści przyszli Orlik i Maciuś ze śniadaniem. O szóstej pięćdziesiąt, ubrani w nierzucające się w oczy ubrania, znaleźliśmy się pod pierwszym adresem - pani Kron z córką zostały skutecznie uwolnione z piwnicy, oddychając świeżym powietrzem po raz pierwszy od czterech miesięcy. Od razu zostały odciągnięte od chat i ukryte w powozie konnym, który jechał na stację - ruch planowany. Pojechał z nimi Kalisz - potem odbierze pozostałych, robiąc zbiórkę.
Ruszyliśmy dalej i tak po godzinie szliśmy marszem przez leśne zarośla, przedzierając się z trudem, ale zapałem. Była dziewiąta piętnaście, kiedy udało nam się zatrzymać pół kilometra od stacji. Teraz modlitwy same szeptały się z tyłu głowy, a nadzieje chciały rozsadzić nam czaszki. Skronie pulsowały niespokojnie, pistolety trzymaliśmy w dłoni, palce drżały.
Dziewiąta trzydzieści - Maciuś poinformował, że przyszła reszta ich grupy. Kazałam im czekać na wyznaczony sygnał i nie bać się zabić. Rodzina żydowska zajadała się tabliczką czekolady - pierwszy słodycz od sierpnia.
Dziewiąta czterdzieści pięć - pociąg towarowy zajechał na peron. Rozpoczął się wyładunek. To jeszcze nie ten. Czekamy na pasażerski.
Cały ten czas w głowie liczyłam jaki zapas minutowy potrzebujemy, żeby przekraść się bliżej stacji. Wreszcie zdecydowałam na kwadrans.
To był zimny dzień. Palce zaczęły mi powoli grabieć, ale pobudzałam je zaciskaniem pięści. Działało przez chwilę, potem chłód zaczął mi odmrażać uszy. Przeklęłam w myślach sklerozę do czapki. Nasunęłam szal na głowę.
Dziewiąta pięćdziesiąt - ruszyliśmy ostrożnie na bliższą odległość. Znaleźliśmy się w odległości czterystu metrów od stacji.
Ze stresem patrzyłam na przesuwającą się wskazówkę na zegarku. Dziesięć... Dziewięć... Osiem... Siedem... Sześć... Pięć... Cztery... Trzy... Dwa... Jeden...
Gwizdnęłam. Partyzanci nie ruszyli od razu. Natomiast psy natychmiast zaczęły ujadać, zwracając uwagę w naszą stronę. Niemcy skierowali się w naszym kierunku. Gdy wyszli na drogę - sierakowscy partyzanci otwarli ogień. Pies zaskomlał, Szwab padł na ziemię, reszta rzuciła się za uciekającymi.
- Teraz! - krzyknęłam.
Rzuciliśmy się do biegu. Szaleńczy bieg. Drzewa, piach, kurz, strzały. Tu kałuża z krwi. Ledwie żywy Niemiec. Szybciej, prędzej. Popychałam kobietę z dzieckiem. Moi ludzie w biegu. Oddech niemal nie istnieje, ale adrenalina napędza nas do biegu.
Dziesiąta dwa.
Nagle Niemcy otwierają do nas ogień. Padamy na ziemię. Raniono mnie w ramię. Kulę się i niezauważalnie leczę. Z ziemi strzelamy do napastników. Cichną na chwilę.
- Czołgać się. - syczę, strzelając dalej. Zmieniam magazynek.
Zaraz partyzanci lokalni zaczynają nas osłaniać. Wstajemy i biegniemy dalej. Już słychać jadący pociąg. Dziesiąta pięć. Stacja powoli wyłania się zza drzew. Biegniemy z trudem. Wpadamy na stację z impetem, od razu pchając się na pociąg, który ledwie hamuje. Zarządca zaczyna krzyczeć i sięgać po broń
Kalisz zostaje na peronie i ostrzeliwuje mężczyznę - krew rozpryskuje się na rozbitej szybie. Jakaś kobieta krzyczy w biurze. Chowamy rodzinę żydowską po całym pociągu. Każdy gdzieś indziej. Ludzie widzą Żydów (przynajmniej panią Kron z dzieckiem i dwunastoletnią córką) i podają jakieś chusty, płaszcze, żeby się kryły. Ci niechętni zmieniają miejsce, odchodzą. Pociąg ruszył pomimo ataku - gwizd konduktora działa dla mnie jak kołysanka, ale nie mogę teraz spać
CZYTASZ
Grad
Fanfiction"Śmierć nie potrafi liczyć, jest analfabetką, jest ślepa i głucha. Ona po prostu przychodzi." Czarny całun Śmierci nakrył całą ziemię, a w ciemności błyszczy jedynie krew i żar. Wielu nie zobaczy słońca już nigdy więcej. Czy to na początku, czy już...