Rozdział pięćdziesiąty trzeci

864 110 37
                                    


Następny rozdział w sobotę😈


Leya od dwóch godzin katowała się obrazami, jakie przesuwały się po ekranie telewizora. Setki razy sięgała po pilota, by najzupełniej w świecie odciąć się od tego, ale wciąż powtarzała sobie "jeszcze chwila, sekunda, zaraz wyłączę". Nie zrobiła tego i teraz cholernie żałowała. Widok, który na moment pojawił się w kadrze kamery, roztrzaskał jej serce na kawałki. Na tyle drobne, że nie było sensu ich sklejać, walczyć o nie. Gdyby wcześniej nie siedziała, upadłaby. Nogi miała jak z galarety, a ostre szpile wbijały się w to, co pozostało po jej sercu. Nigdy nie czuła się tak oszukana, tak naiwna, tak wykorzystana, chociaż jeżeli o to ostatnie chodziło, to sama była sobie winna. Co nie zmieniało faktu, że Renzo ją oszukał.

"Nigdy z nią nie spałem, nigdy jej nie pocałowałem i nigdy tego nie zrobię". Słowa mężczyzny dudniły w głowie, panoszyły się w niej niczym najgorsze robactwo. Sądziła, że jest twarda, żywiła nadzieję, a prawda okazała się zgoła inna, druzgocąca.

Pospiesznie wstała. Nie wiedziała jeszcze, co ze sobą zrobić, ale nie mogła siedzieć bezczynnie na kanapie i pogrążać się w coraz większej rozpaczy. Bolało ją dosłownie wszystko.

Boże, jaka ja byłam głupia, wyrzucała sobie, niechlujnie związując włosy, jednocześnie walczyła z pieczeniem pod powiekami, nie wspominając o swędzeniu nosa. Nie chciała się rozbeczeć, a podejrzewała, że tylko sekundy dzieliły ją od rozklejenia się na dobre.

Kiedy znalazła się na zewnątrz, od razu przymknęła powieki, a chłód wieczornego powietrza osiadł na gorących policzkach. Zaraz potem uświadomiła sobie, że tutaj nie miała nikogo z kim mogłaby szczerze porozmawiać, wyżalić się, ba!, wykrzyczeć swoją wściekłość i frustrację.

Mocniejszy podmuch wiatru sprawił, że otworzyła oczy. Miała dość osoby, którą się stała. Słabej, niepewnej, stłamszonej. Nie zastanawiała się nad tym gdzie podąża. Po prostu ruszyła przed siebie. Dopiero po kilkunastu minutach przystanęła, rozglądając się wokoło. Przynajmniej wiedziała dokąd zaprowadziły ją nogi. Bar z migającym na różowo neonowym szyldem na pierwszy rzut oka nie określiłaby mianem przyjemnego, ale zdarzało jej się kilka razy tam zawitać. Najgorzej nie było, teraz nie miało to większego znaczenia, alkohol to alkohol, nieważne gdzie się go piło.

Sama nie wiedziała, co spowodowało, że odwróciła głowę. W normalnych okolicznościach nie zwróciłaby uwagi na parę, jednak coś znajomego w ruchach mężczyzny, przykuło jej wzrok. Zamarła, a ciałem wstrząsnął irracjonalny strach. Nie widziała Olivera od momentu ataku na nią, tym bardziej nie interesowało ją, co się z nim działo, co porabiał. Był jej obojętny, dlatego przeniosła spojrzenie na jego towarzyszkę. W pierwszej chwili nie dotarło do niej, z kim rozmawiał. Mózg jakby zasnuty firaną dymu powoli przyswajał obraz, próbując dopasować kobiecą twarz do konkretnej osoby. Policyjny mundur nie ułatwiał zadania.

I wtedy nagle kliknęło, coś zaskoczyło w głowie i aż otworzyła szeroko oczy, bo uświadomiła sobie, skąd znała tę kobietę.

— Diana... — Poruszyła wargami, ale spomiędzy nich nie wydostało się żadne słowo.

Cała postać Diany, jej ruchy i wymachiwania rękami były naznaczone zdenerwowaniem. Leya nie miała wątpliwości, że o coś się kłócili, jednak z miejsca, w którym stała nie była w stanie usłyszeć o co.

Miała mętlik w głowie. Policjantka, Oliver i Renzo. Co, do diabła, ich wszystkich łączyło? W co oni wszyscy grali?

Te myśli prześcigały się jedna za drugą, i była nimi tak pochłonięta, że nie zarejestrowała tego, iż została zauważona. Zorientowała się za późno.

— A kogo my tu mamy? — Oliver prychnął nieprzyjemnie pod nosem, na co Leya się wzdrygnęła.

Jej uwadze nie umknął fakt, że rozejrzał się na boki.

Zignorowała go. Nie zamierzała w ogóle z nim rozmawiać, bo bardziej ciekawiła ją kobieta, która teraz przeskakiwała spojrzeniem pomiędzy nimi.

— Kim ty jesteś? — zapytała spokojne. Daleko jej było do tego stanu.

— Jestem policja...

— Nie o tym mówię. Kim jesteś, czego ode mnie chciałaś?

— Nie rozumiem two...

— Dobrze wiesz, o czym mówię. — Ponownie jej przerwała. — Nasze spotkanie nie było przypadkowe, prawda?

Kobieta popatrzyła najpierw na nią, później wzrok przeniosła na Olivera i ot tak odeszła, nie odwracając się za siebie.

— Czekaj!

Chciała ją zatrzymać, dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodziło, ale na jej drodze stanął Oliver.

— Twój nowy kochaś mnie pobił — warknął, ponownie robiąc krok w jej kierunku. — Wiedziałaś o tym, że puszczasz się z gangsterem?

— Nie zbliżaj się do mnie!

— Nasłałaś go na mnie, ty nic niewarta dziwko.

— Jeszcze słowo i...

— Panno Smith... — Hector wyrósł jak spod ziemi i stanął pomiędzy nią a Oliverem, delikatnie łapiąc za jej ramię. Tym samym odciął ją od widoku wykrzywionej w złości twarzy.

Wpatrywała się teraz w plecy ochroniarza, a do jej nozdrzy docierał przyjemny zapach. Dziwne, że akurat na tym jednym się skupiła, zważywszy na sytuację, w jakieś się znalazła.

— Kolejny, któremu dajesz du... — Oliver urwał, kiedy tylko Hector postąpił krok do przodu.

Nie widziała, co działo się przed nią, ale wyczuła jakiś ruch. Sylwetka mężczyzny była potężna i skutecznie zasłaniała cały widok.

W końcu usłyszała prychnięcie i oddalające się kroki, a zaraz potem człowiek Renzo odwrócił się do niej.

— Wszystko w porządku?

— Tak.

— Odwiozę panią do mieszkania.

— Nie! — Wystawiła dłoń przed siebie, nawet na niego nie patrząc. — Poradzę sobie.

Miała dość. Mimo że oskarżenia Olivera i pełne jadu słowa nie robiły na niej wrażenia,  to dzisiejsze wydarzenia porządnie nadszarpnęły jej pewnością siebie. Czuła się przytłoczona, zmęczona, rozżalona i Bóg raczył wiedzieć, jak jeszcze, a najgorsze było to, że nie wiedziała, w jaki sposób posklejać się do kupy.

Twitter: #kolumbijskieREVENGEmm

REVENGE. Kolumbijskie dziedzictwo #1 (ZAKOŃCZONE)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz