11. Sprawa polska

64 9 74
                                    

Stało się. Piątego kwietnia znalazłam się po raz kolejny w pałacu Buckingham, ponownie z obstawą Wielkiej Brytanii i Londynu idąc na spotkanie, które niejako zamknie tę linię rozmów i trudnych tematów.

Od rana trwała ogromna burza. Pioruny i grzmoty waliły po okolicy, zostawiając niekiedy czarne, spalone plamy na drogach. Warunki były bardzo trudne, więc miłą odmianą od zalanych deszczem ulic było ciepłe wnętrze pałacu.

Stanęliśmy we trójkę przed drzwiami.

- Czyli kończymy ten etap... - mruknęłam, uspokajając się od środka.

- Trzeba... - mruknął Brytyjczyk. - Pani to rozpoczęła i pani to zakończy. O resztę Europy niech się pani nie martwi, tym zajmę się ja.

Wreszcie drzwi się otwarły. Przekroczyliśmy próg i za zamkniętymi drzwiami stanęliśmy na baczność, salutując.

- Witamy państwa, spocznij. - odezwał się jeden z nich. Na razie mówił po angielsku.

Przed nami stało tylko trzech mężczyzn: prezydent Władysław Raczkiewicz, premier generał Władysław Sikorski i minister spraw zagranicznych August Zaleski.

- Zakładam, że sprawa jest pilna, jeśli zostaliśmy tutaj ściągnięci przez samego króla Wielkiej Brytanii.

- Zgadza się, panie prezydencie. - odezwałam się w ojczystej mowie.

- Skądś panią znam. - popatrzył na mnie z zainteresowaniem.

- Nazywam się Wojsława Kaźnieńska i mój ród nie raz zaistniał już w historii Polski. Właśnie z tą sprawą przychodzę.

- Zamieniamy się w słuch.

"Albo prosto z mostu albo utonę w myślach. - pomyślałam."

- Otóż muszą być panowie świadomi, że państwo polskie nie jest oparte tylko i wyłącznie na rządzie, czy ludności, a w głównej mierze opiera się na istnieniu mojego rodu. To mój ród decyduje o większych sprawach w państwie i na świecie, podobnie jak ród obecnego tutaj pana Tacksenestera, czy nie obecnej pani d'Mennri, państwa von Pistnitz, pana Caretowa, pana Könistena, pana Királysa i wielu innych. Są to nazwiska panom znane i powinny zostać zapamiętane.

- Stop. - zatrzymał mnie premier, kiedy brałam oddech, aby mówić dalej. - Czy pani siebie słyszy, pani Kaźnieńska? Szanuję panią i szanowałem pani matkę, ale nie pojmuję w jaki sposób jedna rodzija miałby kontrolować naród.

Czułam wzrok Brytyjczyków i Polaków na sobie. Jednak nie byłam sama po swojej stronie. Za mną stała matka i babka. Wspierały mnie, popierały. Ich wątłe dusze drżały w nierównej masie, wisząc za moimi plecami. One szeptały większość słów, pomagały. Wiedziały, że ta decyzja musiała zostać podjęta.

Spojrzałam na stół pośrodku pokoju - poza kilkoma złotymi i metalowymi elementami był z drewna. Uniosłam dłoń do góry i wykonując kilka krótkich, ale gładkich ruchów wyciągnęłam gałązki dębu, wraz z liśćmi ponad taflę blatu.

- Moja świętej pamięci matka miała ponad trzysta sześćdziesiąt lat, gdy zmarła. Obecny dziś z nami pan Tyrnethber - jako uosobienie Londynu - także nie jest pierwszej młodości i nosi już na karku niemal trzysta lat. Czas nas nie zabija, ale prawdą jest że nie jesteśmy nieśmiertelni.

Niespodziewanie premier wyciągnął broń, strzelając. Odbiłam pocisk czarem - wylądował gdzieś w suficie. Zaskoczył mnie, ale nie na tyle aby mnie podejść. Natychmiast drugą ręką sięgnęłam po ogień z płonących na stole świec i teraz trzymałam w dłoni kulę ognia.

- Zniszczy pani pałac? - zmartwił się Brytyjczyk.

- Panuję nad tym. Spokojnie. - mruknęłam, nawet na niego nie patrząc. - A więc teraz panowie mi wierzą, czy dalej będziemy się bawić w kotka i myszkę? - spytałam znudzona.

GradOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz