12. Italia

71 12 54
                                    

Droga mijała w zasadzie w porządku. Tylko czasem Niemcy podejmowali jakieś rozmowy między sobą, rozbrzmiewały głuche śmiechy, donośnie śpiewy, a ja siedziałam ściśnięta między dwoma z nich, próbując zasnąć. Parę razy próbowali mnie włączyć do rozmowy, ale posyłałam im tylko mordercze spojrzenie, dając jasno do zrozumienia, że nie jestem zainteresowana. Jednak miło z ich strony, że w ogóle próbowali...

Wreszcie dojechaliśmy do Rzymu. Wysiedliśmy na peronie i od razu uderzył nas duszący gorąc. Żeby było jasne - nie poczułam go tylko ja, dotknął nas wszystkich, a Emmerich co chwilę sięgał chusteczką do mokrego czoła.

- Gdzie ci cholerni Włosi?... - mruknął zły. - Schleswig, zadzwoń po nich.

- Tak jest! - ruszył do najbliższego telefonu. Stał ledwie kilka metrów od nas.

Nie zdążył nawet zadzwonić. Zaraz wrócił biegiem, a po ulicach poniósł się warkot ciężarówek.

- Nareszcie... - pojazd wyłonił się zza rogu, a na nim dość rozbawiony oddział włoskich miast.

Przed nimi jechał samochód, na którego tylnych siedzeniach siedziało państwo. Znałam Faszystowskie Włochy. Kilka razy pojawił się na Balu Noworocznym u Węgier, ale nigdy nie miałam okazji porozmawiać z nim dłużej. Wiem jednak, że był dość zainteresowany moją osobą. Zaraz mężczyzna wysiadł z samochodu, a jego miasta zeskoczyły z paki ciężarówki.

- Alfonso! - i na tym skończyło się moje rozumienie włoskiego.

W każdym razie mężczyźni przywitali się ciasnym uściskiem, śmiechami i wskazaniami na mnie. Oczy Emmericha błyszczały pogardą, a Włocha? Włoch podszedł do mnie i jak na dżentelmena przystało - skłonił głowę i pocałował moją dłoń. Coś powiedział, ale przecież nie rozumiem jego języka. Zaraz się poprawił, mówiąc po francusku:

- Witam panią na włoskiej ziemi. - uśmiechnął się.

- Wolałabym przyjechać tu przed wojną. - skwitowałam z uśmiechem. - Jednak dobrze pana widzieć.

- No, - nasze rozmowy przerwał Niemiec. - w drogę.

Zapakowaliśmy się do samochodu, miasta ruszyły na ciężarówkach. Jechaliśmy dość długo, a więc była przestrzeń na rozmowy. Choć czy przestrzenią można było ująć dwie osoby rozmawiające po włosku i trzecią, która go nie rozumiała? Wreszcie postanowiłam się wciąć Emmerichowi w słowo, gdyż nie zależało mi specjalnie na jego dobrej opinii.

- Czy ślub nastąpi już dziś, czy dopiero za jakiś czas? - aż go zatkało, że jakim prawem podczłowiek przerywa mu rozmowę. Zbyłam to, wpatrując się w niego z oczekiwaniem.

- Nie mówiłeś, że się żenisz. - wciął się Włoch po francusku. Był widocznie zainteresowany.

Niemiec posłał mi spojrzenie, które jasno mówiło, że mam kłopoty i że konsekwencje dogonią mnie na miejscu. Trudno, nie zawsze podejmuje się dobre decyzje.

- Za dwa dni. - burknął, chcąc wrócić do rozmowy prowadzonej ówcześnie z panem Iranzzo, ale nie było mu to dane.

- A z kim się żenisz, Emmerich? - niemal podskoczył na fotelu, wpatrując się to we mnie, to w Niemca.

- Panie Iranzzo, proszę o spokój, pana serce nie wytrzyma. - zwróciło się miasto siedzące za kierownicą.

"Problemy z sercem? Warto pamiętać."

- Prawda... Prawda... - wziął dwa głębokie oddechy. - Ale mów, Emmerich, nie trzymaj mnie w niepewności. - znów się rozemocjonował.

- Żenię się z panią Kaźnieńską.

GradOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz