14. Front

62 11 63
                                    

Minęło trochę czasu. Przeniesiono mnie do Nieporętu. Tak w zasadzie to nie do niego, tylko do leśniczówki tuż obok. Niedaleko było jezioro, nad które chodziłam całe lato, w szczególności w nocy, pływałam i odpoczywałam z dala od ludzkich oczu. Prawdą było, że Niemcy kręcili się w okolicy - wiedzieli przecież gdzie był mój rodzinny dwór, więc odkąd zniknęłam z Warszawy regularnie nawiedzali to miejsce. Wtedy nachodziła mnie też myśl - co u pani Steńskiej. Jak się trzyma, czy propaganda dotarła także do niej i wiele kwestii okołokrakowskich.

Miasta rozjechały się do siebie. Przynajmniej na jakiś czas. Mieli ustabilizować propagandę w swoich miastach i podnieść na duchu swoich mieszkańców, zwłaszcza, że niemieckie miasta i niemiecka propaganda wręcz zalewała ulice. Raz plakat z wizerunkiem uśmiechniętego Rodzeństwa przypłynął po nocnej tafli jeziora na mój brzeg. Wysuszyłam go, wzięłam tusz i domalowałam pętle na ich szyjach. Przybiłam ten obrazek nad swoim siennikiem i każdego poranka przyprawiał mnie o uśmiech.

W maju Hitler wreszcie poruszył Europą. Choć słowo "wreszcie" to chyba najgorsze z określeń jakie mogłam znaleźć. Zaczęło się od ataku na Holandię, potem Belgię, Luksemburg poddał się od razu, aż wreszcie - dziesiątego maja - nadeszła kolej na Francję. Z meldunków wywiadu dowiedziałam się tyle, że bronili się dzielnie przez czterdzieści sześć dni, ale... Szlag - przegrali. Podpisali kapitulację i tyle. Koniec działań zbrojnych... A ja broniłam się ledwie dziesięć dni mniej, czekałam, nie było mnie stać na wojnę, ale oni nie nadeszli, żeby zapłacić jeszcze wyższą cenę... Idioci z tej Europy...

Dziesiątego lipca Niemcy zaczęli toczyć bitwę powietrzną przeciwko Wielkiej Brytanii. Dostałam wiadomość, że walczyli też Polacy, biorąc duże żniwo. Napawało mnie to optymizmem. Poza tym nie byliśmy tam jedyni - walczył cały świat, aby tylko zatrzymać Niemców i już końcówką października, dzień przed Wszystkimi Świętymi skończyła się bitwa o Anglię. Zwyciężyli.

Do końca czterdziestego roku był już spokój. Nie napotykały mnie raczej żadne przykre niespodzianki, dni spędzałam na modlitwie, ciszy, ćwiczeniu zdolności i odbudowywaniu zatraconej wiedzy sprzed wojny. Spędzałam niemalże beztroskie urlopy, choć każdego dnia przychodziły zawiadomienia o egzekucjach, morderstwach, wywozach, a od połowy czerwca Polacy i Żydzi zaczęli masowo znikać. Tropy urywały się na stacjach kolejowych, czasem jeszcze raporty wspominały o krzykach z bydlęcych wagonów i tyle.

Święta Bożego Narodzenia były spokojne. Przyjechały moje miasta, choć w znacznie okrojonym składzie - Warszawa, Łódź, Łowicz, Kalisz i Częstochowa. Reszcie nie udało się wyrwać z obowiązków, zostali już wcześniej zaproszeni w inne miejsca i nie zdołali dostać się pociągiem do Nieporętu. Nie ubolewałam - rozumiałam. Wigilia była uboga - bochen chleba, trochę zupy grzybowej (którą dostałam od jednej z partyzantek jako prowiant) i dwie ryby. Warszawa przywiózł jeszcze sucharki i czekoladę, Łowicz opłatki, a Kalisz kompot ze śliwek. Dwa wieczory minęły okrutnie prędko. Trzeciej nocy wszyscy rozjechali się na pociągi, zostawiając mnie samą, aż do końca roku.

Czterdziesty pierwszy zaczął się spokojnie. Dochodziły do mnie jedynie wiadomości o tworzeniu gett i spędzaniu tam Żydów - przynajmniej nie śmierć. Czas płynął mi spokojnie. Aż do czasu...

Czerwiec był okrutnie upalny. Cieszyłam się wtedy, że mieszkam w takiej chacie w lesie, gdzie żywy duch nie zagląda, a ja mogę się tu pałętać jak mysz. Dwudziestego trzeciego czerwca przyszła łączniczka - miła dziewczyna, Irka jej było. Miała czekoladowe włosy, zielone oczy i naprawdę zgrabną figurę. Stąd też jej pseudonim - Sarna. Przyszła w pięknej, błękitnej spódnicy i białej koszuli, ze skórzaną torbą przewieszoną przez szyję.

- Wejdź. - otworzyłam jej. - Napijesz się czegoś?

- Nie, pani generał. Zostawiam wiadomość i biegnę dalej. - sięgnęła do torby, wyciągając jak zawsze plik listów.

GradOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz