- Prolog -

3 0 0
                                    


Czerwiec 1815

Paul Smith uczestniczył w Wojanch Napoleońskich, także w tej najsłynniejszej –
pod Waterloo. Zakończyła się ona klęską Wielkiego Wodza.
Paul ledwo uszedł z życiem. Czołgając się w błocie, nocując po oborach w brudzie i smrodzie, po kilku dniach dotarł do portu w Rotterdamie. Port ten był największy w Europie a może i na świecie – tak przynajmniej wydawało się Paulowi.
Miał on jeszcze nadzieję załapać się na statek do Nowego Świata, który miał odpływać w lipcu. Była to dla niego jedyna szansa na nowe życie. Wiedział, że jako były żołnierz armii Napoleona, nie ma szans na większą karierę w Europie. Jasne, że się nie bał. Takich jak było setki. Ale chciał od życia czegoś więcej. Dorobić się na tyle by mieć własny dom, własną firmę a nie zajmować się podrzędnymi zajęciami. O nie, takie coś nie będzie dla niego. On – Paul ma ambicje. Ale żeby to osiągnąć będzie musiał zacząć wszystko od zera. Już zaczął to robić. Wymyślił sonie fałszywe nazwisko. Tak naprawdę nazywał się Paul Paquet. Urodził się i spędził dzieciństwo w małej francuskiej wiosce – Fumichon. Było wtedy ciepłe lato 1798r. Tak mu opowiadała matka. Może dlatego tak lubi ciepłe temperatury? Ojca nie poznał – zmarł kiedy Paul miał zaledwie 2 lata. Wtedy wielu umierało. Bieda, niedożywienie zbierały swoje żniwo. Ale pomimo tego ciosu, szczególnie bolesnego dla chłopca – dzieciństwo wspominał bardzo dobrze. Z kolegami stworzyli swoją własną bandę. Biegali w ganianego, bawili się kółkiem i patykiem ale najbardziej lubili grać w pentaque. O tak, w tym był mistrzem okolicy. Nikt nie mógł mu się równać. Dzieciństwo jednak szybko się przeminęło
i tak w roku 1814 został wcielony do wojska. Świat wtedy się dla niego skończył i jak jeszcze nie wiedział – ostatni raz w życiu widział wtedy swoją matkę...

Do Rotterdamu dotarł około godziny 16. Niestety oznaczało to, że nie zdoła nic załatwić. Musiał gdzieś przeczekać. Niestety nie miał praktycznie pieniędzy a to oznaczało, że czeka go kolejna noc spania w brudzie i smrodzie. No może w brudzie nie. Miał do dyspozycji morze. Chociaż tyle w jego beznadziejnym życiu – pomyślał.
Miał w kieszeni kilka centymów. Nie wykupi za to noclegu w godziwych warunkach ale na piwo i coś ciepło powinno wystarczyć.
Może przy okazji upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu? Napije się, zje i znajdzie chętnego kapitana, który go zamustruje? Bo gdzie indziej jak nie w barze?
Niestety jego skromne środki zmusiły go do poszukiwań miejsc o niskim standardzie.
I tak wędrując przez godzinę dotarł do miejsca o nazwie STARY MAŁŻ.
Już sama nazwa nie napawała go optymizmem. Jak kiedyś opowiadał mu trubadur, który odwiedził jego wioskę, jakiś chiński mędrzec powiedział, że nawet najdalszą podróż zaczyna się od pierwszego kroku*. A jego pierwszym krokiem będzie ten przez próg tej knajpy.
Była ona najbardziej obskurnym i śmierdzącym miejscem jakie widział i poczuł.
Z zewnątrz słyszał normalny gwar rozmów jaki w takich miejscach panuje.
Nacisnął klamkę i popchnął drzwi.
Fetor uderzył go zaraz po otwarciu drzwi i od razu odebrał mu apetyt. Zapach porównał by tylko do tuzina knurów. Przez brudne okna, do środka ledwo co wpadało światło, dlatego wnętrze doświetlano łojowymi lampami, które dodatkowo wydzielały z siebie smród.
Jak tylko wszedł, cały gwar ucichł. Przestali grać muzycy a przez półmrok poczuł na sobie wrogie spojrzenie stałych bywalców.

W takie miejsca, rzadko przychodził ktoś nowy, a na pewno nigdy sam. Zawsze zabierał go jakiś przyjaciel – wkupiony w łaski innych i przedstawiał swojego kolegę. Przekonywał, że można mu zaufać, że nie jest żadnym szpiegiem i może nawet zaręczyć głową.
Teraz było jednak inaczej. Wszedł sam, i to jeszcze w podartym mundurze żołnierskim. Nawet jak na taką spelunę było to podejrzane. O tak czuł to widział. Chociaż nie był człowiekiem bojaźliwym, ta sytuacja spowodowała, że poczuł jak coś zaciska mu się wokół szyi. Starając nie dać po sobie poznać niepewności jaką poczuł (o nie! Na pewno to nie był strach!) podszedł do baru.
- „Jedno zimne piwo"
Barman w milczeniu wziął kufel i nalał mu do pełna. Nie spuszczał przy tym z niego oka. Robił to nie mrugając nawet. Tak jakby nie chciał aby cokolwiek mu umknęło. Gotowy do obrony, jakby nieznajomy chciał wyjąć nagle nóż i zacząć wszystkich w koło ciąć
ciach, ciach!
Kufel po chwili wylądował przed nim na drewnianym blacie. Dostrzegł na nim liczne rysy które powstały pod wpływem czyichś zabaw z nożem.
- „A Ty tu czego?" – padło wrogo.
- „Podejdź tu, tylko szybko. Nie daj się więcej prosić, bo jak sam podejdę nie będzie to dla Ciebie miłe!"

In ProfundoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz