Ambroise Moreau był mężczyzną, który z pewnością mógł wzbudzać postrach wśród wielu osób. Jego elegancki garnitur z pewnością nie należał do najtańszych, a drewniana laska oparta o fotel, z pewnością dodawała mu gracji. Mógł mieć z sześćdziesiąt lat, jednak wyglądał na dość zadbanego faceta.Świdrował mnie swoimi oczami o odcieniu stali, które wydawały się dość przerażające i puste. Nosił zadbaną oraz przystrzyżoną brodę, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że mężczyzna siedzący przede mną był pewnego rodzaju perfekcją. O dziwo — nie wyglądał na szefa paryskiego gangu. Przypominał raczej eleganckiego dziadka, który przyjechał odwiedzić do Stanów swoich znienawidzonych wnuków, których nie widział od dziesięciu lat.
Nawet jego biuro wydawało się pieprzoną perfekcją. Niemal wszystkie ściany były zakryte regałami z książkami, przez co nie byłem w stanie dostrzec koloru ścian. Podłoga była wyłożona brązowymi płytkami, które — mimo że nieco wytarte — wyglądały na piekielnie drogie. Gdzieś w rogu stało masywne biurko, a przed nim ciemny fotel. W rogu pokoju dostrzegłem kilka kwiatów, a pod jednym z regałów jasny dywan. Byłem pewny, że w świetle słonecznym to pomieszczenie mogło wzbudzać jeszcze większy zachwyt.
W końcu postanowiłem zmierzyć się z ciężarem jego tęczówek. Nerwowo odchrząknąłem, zastanawiając się przy tym, czy mam jakąkolwiek szansę na ucieczkę. Nie miałem pojęcia, jak sytuacja wyglądała na dole, jednak wywnioskowałem, że powoli zaczynało się uspokajać, ponieważ głosy odrobinę przycichły, a ludzkie zapachy powoli zaczynały zanikać. Przypuszczałem, że goście właśnie zaczęli opuszczać budynek.
Posiwiały Moreau pochwycił do ręki krótkofalówkę. Z uśmiechem nacisnął jeden z guzików, a potem odrzekł:
— A quoi ça ressemble en bas?
No to żeśmy sobie pogadali. Pieprzony francuzik.
— Nous avons trois hommes — odpowiedział mu głos po drugiej stornie.
Chyba potrzebuję tłumacza.
— Tiens-les — powiedział ze spokojem w głosie Moreau. Nic więcej nie dodając, ułożył krótkofalówkę na swoim kolanie, a następnie przeszył mnie badającym spojrzeniem.
Wiedziałem, że jakakolwiek próba ucieczki nie skończyłby się dobrze. Być może udałoby mi się niepostrzeżenie opuścić posesję Moreau zaraz po zamordowaniu Ambroise'a, ale wcale nie chciałem tego robić. Nie zamierzałem zostawiać w tyle chłopaków. Poza tym nie uśmiechało mi się również zabicie mężczyzny. Nie miałem ku temu żadnego powodu. Już dawno przestałem się w to bawić.
Prędko dostrzegłem, że Ambroise chwycił do jednej z rąk butelkę koniaku, który stał na parapecie. Nalał trunku do zdobionej szklanki, a chwilę później uniósł ją w górę. Posłał mi szeroki uśmiech, z którego nie mogłem odczytać zupełnie nic.
— Wiedziałeś, że koniak pochodzi z francuskiego regionu Cognac mieszczącego się w departamencie Charente? Zwykło się go również nazywać eau-de-vie. Wiesz co to oznacza?
— Woda życia — odrzekłem ze spokojem, w międzyczasie opierając się o jeden z regałów. Postanowiłem nie spuszczać z niego swojego wzroku i bacznie go obserwować.
Mężczyźnie spodobała się moja odpowiedź, ponieważ rozszerzył uśmiech malujący się na jego twarzy.
— Wydajesz się bystry — zauważył, unosząc w górę szklankę z trunkiem. — Jeżeli potrzebowałeś pieniędzy, to dlaczego nie zwróciłeś się z tym do mnie? Być może dałbym ci szansę. Niestety właśnie ją zaprzepaściłeś. W naszej rodzinie nie tolerujemy kradzieży.