Rozdział 4

991 64 73
                                    

Następnego dnia około godziny dziesiątej, JK siedział w garażu i jadł bułkę z mozzarellą na drugie śniadanie. Od samego rana był małomówny, a gdy się już odezwał, to brzmiał jak kosiarka do trawy. Yoongi wszedł do środka i spojrzał na niego, gdy okupował skrzynkę na narzędzia swoim tyłkiem.

— Co taki markotny jesteś? Randka ci się nie udała? — zakpił.

JK nawet na niego nie spojrzał.

— Nie było i nie będzie żadnej randki — odburknął, pakując do ust końcówkę bułki.

Yoongi zastygł w bezruchu.

— Jak to? Nie byliście wczoraj, myślałem...

— Wziął mnie za przygłupa, który nie odróżnia Draculi od tarantuli — znów burknął JK.

Yoongi prychnął drwiąco.

— A odróżniasz?

Teraz JK na niego spojrzał i gdyby jego wzrok mógł zabijać, to Yoongi leżałby trupem na podłodze w kałuży krwi rozczłonkowany na kilkanaście części.

W tej samej chwili w drzwiach pojawił się Tae-hyung.

— O wilku mowa — przywitał się z nim Yoongi. — A raczej o panterce — zadrwił.

Tae-hyung uśmiechnął się krzywo.

— Cześć — stęknął niemrawo.

JK ani myślał mu odpowiadać. Zgniótł w dłoni papierek po kanapce i wrzucił go do kosza obok.

Tae-hyung przestąpił z nogi na nogę.

— Możemy pogadać? — zapytał niepewnie, patrząc na JK'a.

Yoongi od razu uniósł ręce w górę.

— Znikam, mam kupę roboty — powiedział żartobliwie i wyszedł na zewnątrz.

JK milczał, a Tae-hyung omiótł szybko wnętrze garażu. Pachniało tu smarem, a podłoga lepiła się od brudu, ale jak to w warsztacie, a nie w salonie kosmetycznym.

— JK?

JK wstał ze skrzynki z narzędziami, na której siedział i wyprostował plecy. Jego poza była roszczeniowa.

— Przyszedłeś mi przypomnieć, jaki to ze mnie przygłup? — zapytał arogancko.

— Nie — zaprzeczył skrępowany Tae-hyung. — Przyszedłem cię przeprosić za wczoraj — stęknął.

JK nic mu na to nie odpowiedział. Tae-hyung patrzył na niego, a potem sięgnął ręką po jego rękę. Uścisnął ją w swojej, zdesperowany.

— Nie chciałem, żeby tak wyszło. Mój błąd.

JK spojrzał na ich złączone dłonie.

— Nie jestem przygłupem — powiedział z żalem i przeniósł spojrzenie do jego oczu.

Widać w nich było, że czuł się niesprawiedliwie oceniony. Tae-hyung westchnął bezsilnie.

— Wiem, to znaczy nie wiem, to znaczy... kurde... nie dałeś mi się poznać z innej strony, ale...

— I tylko tyle pozwoliło ci mnie ocenić jako idiotę? — zapytał hardo JK.

— Nie, wiesz, że nie o to mi chodzi — stęknął znów bezsilnie Tae-hyung. — Po prostu źle wyszło, chciałem, żebyś wiedział, że żałuję. Tylko tyle. I że nie uważam cię za przygłupa — wytłumaczył, uścisnął raz jeszcze jego rękę w swojej, a potem, ponieważ JK nic nie mówił, a on czuł się tą ciszą skrępowany, wyszedł z garażu.

Nie łudził się, że pójdą na randkę. Nie po tym, co zrobił. Było mu strasznie głupio.

JK podrapał się w głowę, a wtedy w garażu znów zjawił się Yoongi.

— I co gołąbeczki, pogodziliście się? My z Mochim zawsze godzimy się dwa razy — zaśmiał się jak hiena. — Tak wiesz, na zapas.

JK tego nie skomentował. Myślami był przy Tae-hyungu. Wciąż czuł w dłoni jego dłoń. Taką delikatną, ciepłą. Ujął go tym gestem i chyba miał rację, że nie dał mu się poznać z innej strony, a przecież ją miał! A Tae-hyung nie był Jin-hwanem, żeby musiał ją ukrywać.

— Jaki on jest? — zapytał wprost. — Skąd go znacie?

Yoongi podrapał się w głowę.

— Nie wiem, nie znam go, to kumpel Ji-mina z kursu, ale! — zastrzegł surowo. — Z tego, co mi o nim opowiadał, to prosty chłopak, zwyczajny. Nieszkodliwy.

JK znów zamilkł, a następnie zabrał się za pracę.

Yoongi się skrzywił i wyciągnął z kieszeni telefon.

Nic z tego, milczy jak kamień, chyba nie dał się przeprosić — napisał do Ji-mina.

Tymczasem Ji-min, gdy odczytał wiadomość, zobaczył bladego jak ściana Tae-hyunga w wejściu. O nic nie pytał, to byłoby bez sensu. Sam jego widok mu wystarczył, a Tae-hyung usiadł na swoim miejscu i przyjął kolejną klientkę.

Na milczeniu zszedł mu cały dzień, a że znów miał popołudniową zmianę, to gdy został sam, w głowie wciąż analizował rozmowę z JK'em. Co rusz dochodził do wniosku, że mógł to rozegrać lepiej. Kiedy skończył z ostatnią klientką, było po dwudziestej. Na zewnątrz już szarzało. Był koniec lata i szybko zapadał zmrok. Kiedy zasuwał roletę antywłamaniową, głęboko w cieniu zaułka, zawarczał motor, a struga światła oślepiła go na moment. Serce podeszło mu do gardła i zacisnął palce na pęku kluczy. Po chwili motor podjechał bliżej. Siedział na nim JK. Ubrany w jasne jeansy, białą koszulkę i skórzaną brązową kurtkę, wyglądał jak James Dean. Albo lepiej. Zapach jego perfum, zaczesane do tyłu włosy i uśmiech, jakim go przywitał, zwalał z nóg.

— Gdzieś czytałem — powiedział głośno, żeby silnik go nie zagłuszał. — Bo umiem czytać — zastrzegł żartobliwie. — Że pantery prowadzą nocne życie. Jest to prawda?

Tae-hyung się uśmiechnął, a serce w jego piersi wywinęło koziołka. Kiwnął głową na tak.

— Prawda — parsknął, chowając klucze do kieszeni dżinsów.

— No to wsiadaj, jedziemy na bableti — nakazał i wyciągnął do niego rękę.

Pomógł mu wsiąść, a kiedy Tae-hyung usadowił się na siedzeniu tuż za nim, pokręcił głową z niedowierzaniem i sięgnął ręką za siebie. Złapał go za pośladek i przyciągnął jego krocze do swojego tyłka. Z impetem wpasował go w siebie i zaśmiał się głośno.

— Trzymaj się, Panterko.

💜💜💜💜💜💜💜💜💜

Nooo pogodzili się, a przed nami RAAAANDKAAAA ^^

Cieszycie się?

Do następnego (pewnie jutro)!

Sev.

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
My bad || TaekookOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz