Rozdział 17

18 2 0
                                    

Khrimme mocno wtulała się w jej bok kolczastym łbem, boleśnie ocierała się rogami o skórę, robiąc w zasadzie wszystko, aby schronić się – choćby iluzorycznie – pod warstwą ubrania, choć czarna koszula Lhynne była na tyle obcisła, że choć bardzo się starała, mogła skryć pod nią jedynie sam czubek nosa. Parskała niecierpliwie, strzelała ślepiami o rozszerzonych źrenicach na prawo i lewo, a końcówka ogona chodziła jej nerwowo jak zirytowanemu kotu, obserwującemu przeciwnika w nadziei, że ten nie dostrzegł go pierwszy i wciąż niepewnego, czy powinien atakować, czy może umknąć tam, gdzie rozchodzą się Burze. Wilkokrwista uparcie próbowała ją ignorować, choć przez liczący sobie niewiele więcej niż dziesięć metrów odcinek, jaki przemierzyła od żeliwnej bramy formowanej w plątaninę płomieni i smoczych łbów, aż do niewielkiego, niskiego budynku, w którym znajdować miało się biuro administracji, smoczyca prawie przewróciła ją przynajmniej osiem razy. Pełzła za nią praktycznie, brzuchem niemal szorując w piachu i trawie, a z nozdrzy uciekały jej dwie bliźniacze strużki ciemnego dymu.

Tchórz, syknęła kolejny raz, nie mogąc się powstrzymać.

Khrimme nie odpowiedziała. Była zbyt zajęta wpatrywaniem się w zbierającego nieopodal do lotu smoka, z zesztywniałym karkiem drgając na każde uderzenie jego skrzydeł. Lhynne musiała przyznać, że rzeczywiście było na czym zawiesić oko – bestia miała intensywnie wiśniowe łuski, a błona jej skrzydeł poznaczona była pięknymi wzorami, przypominającymi zarysy szlachetnych kamieni o wielu fasetach... lecz z całą pewnością nie był to widok, który zmusiłby ją do aż takiej reakcji. Dla młodej smoczycy wszystko wokół było równie fascynujące, jak i przerażające, a ekscytacja mieszała się w niej ze złością i panicznym lękiem.

Budynek administracji, jak określono go w polecającym liście z akademii, nie budził specjalnego wrażenia, lecz wyglądał na schludny i przytulny. Wybudowany stosunkowo niedawno z grubo ciosanych drewnianych bali, parterowy, z rozległym strychem krytym wysokim, dwuspadowym dachem z jaskrawo czerwoną ceramiczną dachówką, w kilku miejscach poddający się już we władanie błyskawicznie rosnącemu fioletowemu bluszczowi, bardziej przypominał niezbyt bogatą, ale przyjemną i zachęcającą do odwiedzin karczmę na często uczęszczanym trakcie. Brakowało tylko przesycającego powietrze zapachu ciepłej strawy. Na samą myśl Lhynne zaburczało w brzuchu.

Głodna? Jak się okazało, Khrimme wcale jej nie ignorowała, czekała jedynie, by wbić szpilę w odpowiednim momencie i właśnie tam, gdzie mogło zaboleć najmocniej.

Wilkokrwista zgrzytnęła zębami i cudem powstrzymała chcące się spomiędzy nich wydostać warknięcie. Przez histerię, w jaką młoda smoczyca wpadła rankiem, nie zdążyła zjeść śniadania i jedynym, o czym myślała, była choćby kromka suchego chleba, którym mogłaby zapełnić żołądek. Nigdy nie była specjalną entuzjastką pieczywa, lecz teraz na myśl o cudownie chrupiącej, ciepłej jeszcze skórce o mało się nie rozpłakała...

Sama nalegałaś, parsknęła Khrimme. Ja mówiłam, że to jeszcze nie jest odpowiedni moment.

Lhynne rzuciła jej wściekłe spojrzenie i podeszła do niskich, drewnianych drzwi. Zastukała w nie, przywitała się z brodatym mężczyzną, który otworzył jej bez słowa, i wepchnęła w jego pokryte odciskami dłonie wymięty nieco list.

– A to co? – burknął tamten, łypiąc na schludne pismo Rhienne Bhardo z taką miną, jakby jednocześnie się nim brzydził i miał wątpliwości, czy aby na pewno potrafi je odczytać i ze wszystkich sił pragnął to ukryć. – A to co? – powtórzył zupełnie innym tonem, skupiwszy wzrok na wpatrującej się w niego nieruchomo Khrimme.

– Polecenie wcześniejszego kwaterunku – wyjaśniła wilkokrwista z prostotą. Rhienne niejeden raz przestrzegła ją przed Helvegiem – administratorem znajdujących się kawałek za Mylhaven smoczych stajni. Cokolwiek miało się z nim do załatwienia, należało załatwić szybko – ot, by mieć tę przykrą konieczność z głowy.

Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz