Widok jaki się przed nimi rozciągał był nie ziemski. Wróć, nawet nie Narnijski! Gałęzie drzew nadal pokryte śniegiem i szronem wypuszczały zalążli liści i pączki kwiatów które rozwijały się wraz z entuzjazmem tysiąca wiosen. Driady przeciągały się tuż poza zasięgiem ich wzroku, a wszelkie robaczki jakie tylko można sobie wyśnić, jakimś cudem na nowo wznowiły swą ciężką pracę utrzymania wiosennego stanu. Rodzeństwo naprawdę porzuciło swe, teraz zupełnie zbędne futra.
A mała dziewczynka, która po raz pierwszy widziała NARNIJSKĄ wiosnę zaniemówiła. Widziała wiosny w Miastach Archendlandji, na pustyniach Carloemu, małych ziemiach Telmarskich, Wrzosowiskach Ettinsmooru, w górach Geturnu. Nawet w podziemnym mieście ruin. Nawet na dzikich ziemiach niczyich, czy jak zwykli nazywać je inni.
To nie było ważne. Bo wiosna była najpiękniejsza właśnie w Narnii. Gdzie zieleń była bardziej zielona, błękit bardziej błękitny, woda bardziej błyszcząca, gdzie podczas wiosny zarówno leśne poszycie, jak i korony drzew były usłane kolorowymi kwiatami we wszystkich możliwych kolorach i ich odcieniach.
Gdzie podczas deszczu wychodzono, śmiano się pełną piersią. I powietrze było bardziej czyste, bardziej rześkie niż gdziekolwiek indziej. Bo to był DOM. Dom na który tak długo czekała.
Czyste fioletowe oczy błyszczały w czystej, dziecięcej euforii, której dziewczynka nigdy tak naprawdę nie zaznała. Jak prawdziwe dziecko zaczęła się śmiać, bawić, skakać, intuicyjnie zaplatać wianki. 700 lat podczas których nie mogła być dzieckiem skumulowało się w jednym dniu. Jej radość sprawiła, że Łucja bawiła się razem z nią, że Zuzanna się śmiała i zaplatała wianki czego jej siostrzyczka nie umiała, że wzrok Piotra zmiękł, a na jego ustach zagościł delikatny uśmiech, że bobry cichutko narzekały, ale w sumie były nimi rozczulone.
Do obozowiska nie było już daleko, ledwie kilka godzin drogi, gdy niedaleko przed nimi przewinęła się fala ognia.
- Co to było? - Pisnęła blondyneczka patrząc w stronę w którą pobiegły płomienie, wraz z odgłosami gdakania?
- Jak to co? Pieczone kurczaki! - To mówiąc już używała swoich umiejętności by złapać zwierzęta. Suzuku, czyli ptaki cynobrowe były czymś w rodzaju bażantów, których pióra w kolorze zbliżonym do miedzi paliły się nieprzerwanie. Wbrew wszelkim opiniom wilków ich mięso, które co prawda miało wyjątkowo specyficzny smak, było bardzo dobre. Po chwili już była powrotem wraz z rzucający mi się masami gorącego pierza. - Przerwa. - Zarządziła z entuzjazmem, przygotowując prowizoryczne ognisko z ich piór. Oskubanymi i pozbawionymi ognia ptakami mogła już zająć się pani bobrowa. Zdecydowanie młodej wiedźmie brakowało mięsa. Ale teraz grzecznie słuchała narzekania przyszłej łuczniczki, która wkładała jej ręce do małego strumyka.
- Bardzo mądre łapiać gołymi dłońmi ogień. - Burczała pod nosem marszcząc brwi.
- Będzie smaczne, obiecuje. - Uśmiechnęła się do niej, gdy owijała swoje dłonie specjalnymi liśćmi na tą dolegliwość. - Nie przejmuj się mną! Żeby poważnie zranić czarownicę trzeba ją zabić, z ran wylizujemy się dość szybko. - Dobry humor jej nie opuszczał, wiosna, mięso, kwiaty, ciepło, ludzie i zwierzęta którzy stali się jej rodziną, mimo tak krótkiego wspólnego czasu.
- Ludzie giną od poważnych obrażeń. - Marszczy brwi w skupieniu gdy prubuje rozpoznać dziwną roślinę i sklasyfikować ją na ziemi.
- Ale czarownicy trzeba odłączyć i zniszczyć głowę, złamać kręgosłup lub spalić na stosie.... Oh albo rozerwać układ krwionośny. Magia krąży z krwią i nerwami, więc po tym już się nie zregenujemy. Więc jak zobaczycie moją mamę, to celujcue w jej głowę albo w jej serce. Nogi też się nadadzą, ale będzie ją trzeba dobijać.... - Urwała nagle, zamyślając się głęboko. - W sumie to szkoda mi kwiatków. Znając życie będzidmy walczyć na jakiejś łące. A ja tak polubiłam narnijskie kwiaty. - Westchnęła cicho obserwując, jak szybko wyrastają i rozwijają się coraz to nowe pączki, listki i płatki. Zuzanna zacisnęła mocno usta.
Pani borowa oprawiała kurczaki, Łucja starała się nauczyć pleść wianki, pan bóbr skoczył po jakieś ryby, a Piotr... Piotr prubował nauczyć się obsługiwać mieczem, co mu wychodziło dość... Nie wychodziło. Napewno trzymał go pod złym kątem. I ułożenie rąk miał złe. Ale dziewczynka nie umiała posługiwać się mieczem, nie umiała unieść tarczy i nie umiała strzelać z łuku. Nawet nie potrafiła się posługiwać swoim toporkiem. Dla niej zawsze najważniejszą bronią była moc i jej własne ręce. Broń była dla karłów, minotaurów, minoborów, faunów, satyrów, centaurów, olbrzymów. Ale nie wilków. Wilki posługują się pazurami i zębami, co za tym idzie ona też posługuje się dłońmi i szczęką.
- Wszystko się jakoś ułoży. Zobaczysz. My odzyskujemy brata i wracamy do domu, jeżeli chcesz możesz iść z nami. - Fioletowe oczy zamrugały powoli, ale potem jej brwi się zmarszczyły.
- Ale Narnia to Dom. - Ton miała twardy i hardy gdy mówiła, według niej, oczywistą oczywistość. Starsza duchem westchnęła, zakładając na jej głowę wreszcie skończony wianek, z mocno pachnących kwiatów. Nie wiedziała jeszcze, że i dla nich ta kraina stanie się domem jaki zawsze pragneli mieć.
- Skoro tak uważasz, a teraz choć mięso pachnie już dobrze. - Gdy podeszli do ogniska na jej szyję opadł drugi większy wianek, tym razem zrobiony przez Lucy. I ona nałożyła wszystkim którzy usiedli do posiłku wianki.
Jedli z zapałem i rozmawiali cicho nad absurdalnością tego wszystkiego, bo jeszcze w niektórych miejscach ostatnie płaty śniegu topniały, by nie pojawić się aż do kolejnej, tym razem normalnej zimy.
Driady śmiały się z nich cichutko, rozmawiając o słodkich przybyszach niosących nadzieję.
CZYTASZ
Narnia: Fioletowe Kwiaty
FanfictionTemat oklapany, chociaż, może jeszcze kogoś czymś zaskoczę? - Imię.. - Wyszeptała cicho. - Jakie jest moje imię? - Oczy dziewczynki przypominały barwę nocnego kwiatu. Nie otrzymawszy odpowiedzi zadrżała, było jej zimno. Coraz zimniej... - Imię to za...