Rozdział 8

885 74 21
                                    

"Tellin' myself it's the last time

Can you spare any mercy that you might find

If I'm down on my knees again?

Deep down, way down, Lord, I try

Try to follow your light, but it's night time


Please, don't leave me in the end"


Dzisiejszego wieczoru niebo naprawdę przyjęło burzliwą atmosferę, choć słońce już zaszło i mrok dawno pokrył miasto, można było zauważyć gęste chmury zwiastujące opady deszczu. Większość osób właśnie wróciło z pracy czy spotkania towarzyskiego do domu, gdzie schowali się pod ciepłą pierzyną, czując bezpieczeństwo w czterech ścianach czy współmieszkańcach. Jednak nie on. On właśnie uciekł. Z ranami na ciele, siniakami.. cały poturbowany. Jego włosy były roztrzepane, a wzrok nieobecny. Zamglony.

Jego stopy ukryte w czerwony spandex dotknęły właśnie zimnego bruku. Znalazł się w końcu na tym wyjątkowym dachu na Manhattanie, gdzie od razu zrzucił ze swych pleców ciężki plecak. Przejechał wciąż nieobecnym spojrzeniem po miejscu, a gdy ujrzał brak jego mentora odetchnął z ulgą. Nie chciał by ktoś go widział w takim stanie, zwłaszcza ON, a był w bardzo złym stanie. Zarówno psychicznym jak  i fizycznym. Musiał zostać sam. Przerobić to sam ze sobą. Posprzątać w głowie sam. Sam.. jak zawsze. Bo zawsze wszystko musiał robić.. sam.

Czuł ze wszystko go boli. Każdy, choćby najmniejszy skrawek ciała.  Czuł jak z jego wycieńczonego organizmu wylatują soczysto, czerwone kropelki krwi. Do jego nozdrzy dochodził ten zapach. Nienawidził go. Nienawidził tego zapachu, który kojarzy mu się jedynie z bólem.

Ciągnąc plecak za ramię podszedł do krawędzi, na której przysiadł. Zdjął swą maskę ukazując światu mokre policzki od ciągłego płaczu i spuchnięte czerwone oczy. Jego twarz wyraźnie pokazywała, że młodszy płakał, jednak on się tym nie przejmował. Nikt nie byłby go w stanie zobaczyć z takiej odległości. Nikt nie zobacz jego słabości. Czegoś co było tak normalizowane w innych domach, bo już dawno odchodziło się od 'staroświeckiego' przekonania "chłopaki nie płaczą", jednak nie u niego. U niego ta zasada była priorytetowa, a za każde okazanie słabości dostawał ból. Kolejną dawkę bólu.

Z jego oczu w ciągu dalszym zlatywały gorzkie łzy, a dłonie mu drżały. Nie mógł się ogarnąć. Był przerażony, zagubiony. Jak mały szczeniaczek, który zgubił swojego właściciela. Nie mógł wypuścić z głowy zdarzeń sprzed zaledwie trzydziestu minut. Zawsze był katowany, traktowany jak pies. Ale nigdy aż tak. Nigdy nie przy innych ludziach. Nieprzyjemne dreszcze na całym ciele wciąż go nachodziły na wspomnienia odtwarzane w jego głowie. Niczym w zapętleniu. Jakby jakaś stara kaseta się zacięła i grała jedynie jeden obraz. Słyszał jego krzyk. Czuł ten ból.  Czuł te wszystkie rany na ciele. Nie chciał już tego czuć.

Nie chciał cierpieć.

Wyjął ze swego plecaka butelkę taniego czerwonego wina i paczkę papierosów. Od razu jednego wyjął, odpalając go, a w tym samym czasie otworzył szklaną butlę z trunkiem. Do jego nosa od razu doszedł nieprzyjemny odór alkoholu, który nieubłaganie przypominał mu jego matkę. Skrzywił się dość mocno, zamykając powieki. Po chwili jednak odetchnął, wyjmując papierosa z ust. Dostawił butelkę do ust i z widocznym obrzydzeniem pociągnął parę dużych łyków. Nie miał  najmocniejszej głowy, dlatego wiedział, że  już pół butelki pozwoli mu się wstawić, a resztą doprowadzi siebie do, łagodnie mówiąc, upadku. Jednak on się tym nie przejmował. Chciał się doprowadzić do takiego stanu. Chciał zapomnieć.

Please, have mercy on me | Irondad | SpidersonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz