Ignis non exstinguitur igne
12 października.
Przeklęta data, oznaczająca dzień, w którym w końcu miałam po raz pierwszy zobaczyć Mavetha. Mam ochotę zapaść się pod ziemię na myśl o tym, że choć przez chwilę będę musiała oglądać jego twarz, a w dodatku znosić jego egzystencję zdecydowanie zbyt blisko mnie.
Pierwszy budzik dzwoni równo o szesnastej, a ja od razu żałuję ilości wypitego alkoholu. Skronie pulsują, a cała zawartość żołądka podchodzi mi do gardła. Zaciskam dłoń na szklance pełnej wody i wypijam ją duszkiem. Po chwili na rękę wyciskam dwie tabletki, połykam je jedna po drugiej i dopiero wtedy zmuszam się do wyjścia spod ciepłej kołdry. Gdy ją z siebie zrzucam przez moje ciało przechodzi nieprzyjemny dreszcz.
Wlekę się do łazienki, a z moich ust wydobywa się męczeński jęk. Wchodzę do środka, zrzucam z siebie sukienkę, z której nawet się nie przebrałam i znikam za szybą prysznica. Zdecydowanie nie mam teraz czasu na długą kąpiel, która tak bardzo mnie kusi.
Wylewam na dłoń odrobinę wiśniowego żelu pod prysznic, a następnie wmasowuję go w ciało. Ciepła woda oblewa mnie z każdej strony, co pozwala mi na chwilę spokoju. Powoli zaczynam się rozluźniać.
Nie wiem ile czasu mija gdy po prostu stoję pod gorącym strumieniem. Postanawiam wyjść gdy opuszki moich palców zaczynają się marszczyć, a lustra są już całkowicie zaparowane. Owijam się świeżym ręcznikiem i z powrotem wracam do pokoju.
Na drzwiach od mojej garderoby zawieszona jest czarna sukienka. Długa, bez rękawów, a cały jej dekolt pokryty jest drobnymi, puchatymi piórkami. Dłonie niemiłosiernie mi się trzęsą, kiedy ściągam ją z wieszaka i trzymając w rękach staję przed lustrem.
Zastanawiam się czy kiedyś nadejdzie moment, w którym gdy na siebie spojrzę nie poczuję obrzydzenia. Wiem, że awersja nie prowadzi do niczego dobrego, ale nie jestem w stanie przestać. Za każdym razem nienawidzę siebie jeszcze bardziej.
Kolejno wkładam nogi w ciuch i wciągam go na siebie. Po raz kolejny spoglądam w lustro, a następnie zaczynam ubierać na dłonie koronkowe rękawiczki sięgające mi aż za łokieć. Zakrywają każdą z podłużnych blizn, które ostatnio obsesyjnie zakrywałam korektorem. Jeden problem z głowy.
Już myślę, że jestem gotowa, kiedy mój wzrok spoczywa na obojczykach.
Cholera. Ich nie mam czym zakryć. Gdy na nie spoglądam, uświadamiam sobie, że następnym razem powinnam pomyśleć o miejscu, której łatwiej będzie ukryć.— Tiffany, kiedy do nas wyjdziesz? Goście zaczynają się zjeżdżać! — za drzwiami słyszę głos mamy.
W duchu modlę się, aby nie weszła do środka i całe szczęście kobieta tego nie robi.
W popłochu podbiegam do toaletki zaczynając wyrywać z niej wszystkie szuflady. W żadnej nie znajduję jednak odpowiedniej buteleczki. Wiem, że nie mogę się tak nikomu pokazać, dlatego zdesperowana przetrzepuję kilkukrotnie zawartość każdej z nich jednak na nic.
Mam ochotę się rozpłakać, tylko nie mogę popsuć makijażu, który już mam na sobie. Nie ma czasu na żadne poprawki, a ja już jestem spóźniona.
Na ramiona szybko zarzucam pierwszą lepszą marynarkę, którą znajduję na krześle i zaczynam biec na dół. Gdy znajduję się przy drzwiach prowadzących do jadalni zwalniam kroku, by nikt nie zauważył mojego zmęczenia.
— Dobry wieczór, niezmiernie przepraszam za spóźnienie — na twarz przyklejam sztuczny uśmiech i ruszam by przywitać się z każdym po kolei. — Tiffany Carpenter.
CZYTASZ
DANCING WITH DEATH
RomanceZatańczyłem ze śmiercią. Podobało mi się to. Tiffany Ammit Carpenter jest zbyt młoda żeby zasnąć na zawsze, choć liczy tylko na to. Dziewczyna wiedzie podwójne życie i nie zdaje sobie sprawy z tego jak bardzo się niszczy, dopóki jej rodzice postanow...