01. Girlboss? No, Girl, Run

162 12 47
                                    

Trzeba było zostać w domu.

Nie to, że nie lubię imprezować ― po prostu wydaje mi się, że należy się bawić w dobrym towarzystwie, żeby mieć z tego jakąkolwiek przyjemność. Dzisiaj, na przykład, towarzystwo jest nijakie. Z jedenastu obecnych w barze osób znam tylko solenizantkę, Rose Gallagher; o reszcie wiem tyle, że studiują prawo i coś związanego z medycyną. Jakoś brakuje mi z nimi wspólnych tematów.

Nawet wyjątkowo wcale nie przeszkadza mi fakt, że nikt chyba nie zauważył, kiedy przemknęłam do baru. Tym bardziej nikogo nie rusza to, że nie wróciłam już do urodzinowej grupy.

Wiem, dlaczego tu jestem. Wiem, dlaczego Rose mnie dzisiaj zaprosiła. Jak głupia łudziłam się naiwnie, że może się mylę; może wreszcie znalazłam konkretną koleżankę. Teraz patrzę na nią, jak wypija kolejnego shota z jakimś kolesiem z prawa i rozumiem już, że znowu zrobiono ze mnie idiotkę. I nie mam pewności, czego chcę bardziej ― wrócić do domu i nawalić się do nieprzytomności w samotności, czy zostać tutaj, popijać kulturalnie drinki i sprawdzić, kiedy Rose przypomni sobie o całowaniu mojego tyłka.

Tata zdecydowanie wybrałby pierwszą opcję. Mama ― drugą. Przez wzgląd na pamięć o niej, też stawiam na bycie wredną suką, chociaż takową zwykle nie jestem. Staram się być miła dla ludzi, naprawdę. Jeżeli już uderzam w te mniej przyjemne klimaty, zwykle robię to przy pomocy sarkazmu, a i tak odpuszczam, jeżeli widzę, że ktoś nie czuje się z tym komfortowo. Najpewniej dlatego nigdy nie chciałam iść w ślady mamy.

Nie nadawałam się do tego. I nie będę.

Wbijam wyczekujący wzrok w Rose. Liczę na to, że w pewnej chwili nasze spojrzenia się spotkają i obudzę w niej trochę wyrzutów sumienia. Albo chociaż coś na kształt litości. Nie wiem, na co tak naprawdę liczę. Może na cud.

Wykrakałam.

Jakiś czas temu ustawiłam sobie na dzwonek "Never Gonna Give You Up", ale i tak ledwo go słyszę przez chaos panujący w barze i wszechobecną muzykę. Co ciekawe, nie znam tego numeru, który się do mnie dobija. To nie zmienia faktu, że ten telefon należał do mamy. A to oznacza, że może do niej dzwonić tylko jedna grupa ludzi.

Łowcy.

Proszę barmana, żeby miał oko na mojego drinka. Kojarzę typa z uczelni, i on mnie chyba też, bo skina głową, układając na szklance jedną z podkładek pod piwo. Dziękuję mu uśmiechem i odbieram połączenie, ruszając w stronę wyjścia z budynku,

― Dobry wieczór, pani Honeycomb, mamy taki mały problem, a Bobby jest trochę zajęty i kazał dzwonić do pani.

Znam wielu łowców, z którymi współpracowała mama, ale ten męski głos należy do grupy nowych nabytków. O jego dobrych intencjach przekonuje mnie tylko i wyłącznie wspomnienie o ― jak mniemam ― Bobbym Singerze. Wujek Bob to spoko gość. Jak jego zabraknie, większość ludzi w tym biznesie zdechnie.

― Kathleen Honeycomb zmarła trzy miesiące temu ― informuję w miarę neutralnym głosem. Mniej-więcej przywykłam już do raczenia innych tym tekstem. Nikt inny tego za mnie nie zrobi. Wychodzę przed bar; rześkie, wieczorne powietrze to coś, czego jednak potrzebowałam. ― I zanim pan zapyta, to profesor Anthony też nie przyjmuje interesantów.

― To kto mówi? ― irytuje się odrobinę mój rozmówca. Brzmi na zniecierpliwionego, a ponieważ sama jestem zmęczona dzisiejszym dniem, nie potrafię powstrzymać się od wywrócenia oczami.

Wzdycham ciężko, ostentacyjnie.

― Charlotte, ich córka. Jak mogę pomóc? ― pytam, siląc się na grzeczność. Po drugiej stronie połączenia mój nowy znajomy odchrząkuje nieco niezręcznie.

CHARLOTTE'S WEB ― SUPERNATURALOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz