40. Ceńmy się i szanujmy

100 20 8
                                    

Coś eksplodowało, trzęsąc całą kamienicą. Ściany niebezpiecznie zaskrzypiały, zgrzytając, po czym wszystko zaczęło uginać się i walić. Widziałam, jak w nie więcej niż mrugnięcie okiem olbrzymie płaty konstruktów ściennych w zwolnionym tempie spadały, kruszejąc fragment za fragmentem.

Ocknęłam się nagle. Nie byłam pewna czy na moment straciłam przytomność, czy to tylko luka w mym umyśle pozwoliła wierzyć w trwającą przez chwilę nicość. Milan leżał na mnie tuż po tym, jak wypchnięta zostałam przez męża na balkon, wywarzając przy tym drzwi. Tępy ból znaczył partie pleców, na których leżałam. Chmary dymu unoszącego się wokół kamienicy okryły nas zupełnie, przez co zamknęłam na moment oczy. Otworzyłam je po chwili, lecz nic się nie zmieniło, a tamten widok nie stanowił wyniku halucynacji. Byliśmy tylko my i gruz.

Milan uniósł się na rękach, lustrując uważnie mą twarz, a następnie zjeżdżając spojrzeniem na sylwetkę. Skrzywił się, ale nie zaczął lamentować, więc mogłam wysunąć teorię, iż nie ucierpiałam zanadto. Zresztą bolały mnie tylko plecy i może nieznacznie klatka piersiowa, nic ponadto. Grunt, że przeżyłam. Co innego nasi sąsiedzi.

Gdy tylko ta myśl wtargnęła do głowy, urządziła w niej pobojowisko. Oczami wyobraźni widziałam martwe ciała przyjaciół zmiażdżone przez konstrukt budynku, z którego została ledwie zawalona rudera. Zacisnęłam palce na bicepsie męża. Siwym bicepsie, bo całych nas pokrył biały pył.

– Milan – rzekłam przerażona.

– Jestem – zapewnił odruchowo. – Jak się...?

– Reszta – wyrzuciłam z siebie ogłuszona eksplozją i zawaleniem. W oczach rozbłysły łzy, zamazując obraz. Dopiero kiedy jedna spłynęła, poczułam nikłe pieczenie na policzku. Ani przez chwilę nie wątpiłam, że nie wyszłam bez szwanku z tak wielkiej katastrofy. – Co z resztą? – Zacisnął usta, zaś wyraz twarzy wskazywał, iż dręczą go identyczne myśli. – Nie...

Dłoń przyłożyłam do ust, rozklejając się. Ułamek sekundy. Tyle starczyło, by przez policzki płynął rzewny potok. Przymknęłam powieki, poddając się na chwilę temu morderczemu uczuciu. Rozpacz, żal, wściekłość. Milan przytulił mnie, dociskając tym samym ciało do podłoża, gdzie leżeliśmy wśród rozrzuconych cegieł i innego draństwa. Zawyłam tak głośno, że nie zdziwiłoby mnie, gdyby mój płacz dotarł aż za most.

– Jestem tu, mała – szepnął, scałowując słone łzy. – Jestem. Oddychaj, sówko, błagam – prosił, jakbym już zaczęła przekształcać się z powrotem w bezmyślną, żądną krwi bestię. – Będzie do...

– Nie mów mi, kurwa, że będzie dobrze! – wybuchłam zaryczana, odpychając go od siebie. Moją twarz pokrywał zlepek utworzony z łez. Jedne spływały, inne zasychały. – Nie mów! Oni...

– Uspokój się – szepnął i dozą rozkazu. Widziałam, jak mocno wibrują mu oczy. Czuł tę samą bezradność, ale mimo wszystko nie wyładowywał swej frustracji na mnie ani mnie nie opuścił. Choć może powinien? Może powinien zostawić mnie na brudnych resztach balkonu, który jakimś cudem się ostał i pognać na poszukiwania ocalałych? – Zajmę się tym – zapewnił, jakby ledwie przed chwilą czytał w mych myślach. – Zajmę.

– Tym? – Głos mi się łamał, a ja brzmiałam piskliwie. – Oni...

Wyartykułowanie obaw, jakie zalęgły się w sercach, stanowiło zbyt ogromny, nader trudny wyczyn. Głowa aż huczała mi od emocji, a dreszcze tańczące po ciele sprawiły, że dygotałam. I choć pora była mroźna, w końcu mieliśmy zimowy styczeń, a ja pozostawałam nieubrana, to nie ziąb najdotkliwiej mnie przeszywał.

– Wiem, sówko, wiem – zapewnił, za wszelką cenę usiłując nade mną zapanować. – Wrócę tam...

– Milan...

Zapieczętowani krwią. Strzyża ambasadorka. TOM III | ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz