Nie, wcale nie będzie o nich. Tylko o mnie. O "mojej osobie", najbliższej mi osobie. Koszuli ciału. Jeszcze nie w grobie. Oni - trudno, niech im ziemia. W ogóle nie będzie o Niej, żadnych poetyckich peryfraz, zwłaszcza tak figlarnych jak u Vica Chesnutta, niech mu ziemia ("I flirted with you all my life"). Nie rozumiałem tej potrzeby personifikacji, że niby jako osoba jest mniej straszna? No tak, na pewno nie bardziej, to bezoosobowa groza jest straszna - cicha praca robaków i czasu. Mikroby, ich życie potwornych mechanizmów, bezwstyd poziomego transferu genów. Straszna jest pustka, która przenika. I nas nicuje. I więcej jej w życiu niż życia i może to dobrze, bo przecież zakręcić się może w głowie od nadmiaru istnienia, nieogarnionych obcości równych nam, od tego nieskończonego "a wtedy...", od monotonnych wyliczeń genealogii.
Ale należy się hołd, a przynajmniej uznanie dla starań przodków, które od czasów istoty zwanej LUCA (Last Universal Common Ancestor) aż do naszych starych zawsze były udane, bez wyjątku - ani jednego bezpłodnego przodka, ewolucyjnego przegrywa - ile fartu trzeba! Wszyscy więc jesteśmy niebywałymi farciarzami, wszyscy ludzie i nie tylko, wszystkiw żywe istoty, nawet pająki i owady wśród cmentarnych liści liściopada. Lecz świadomość tej niebywałej sztafety udanych reproduktorów, której jestem ostatnim ogniwem napawa mnie smutkiem, że tak zawodzę. Nie osłabia go nieśmiałe przypuszczeniee, że to jednak ich wina.
Więc raczej cieszmy się, ciesz się - mówię do siebie, swoim kłębkiem chaosu, którego rozplątanie nie jest możliwe za tego życia. Choć próbujemy, nie ustajemy w próbach. Życie to rozplątywanie życia i ciekawe jak ma się do tego taka chwila kiedy wychodzisz z siebie w jakiś mglisty poranek, listopad, wychodzisz w liści opad, i poza sobą nie wiesz już czy to jeszcze twoje życie czy już twoje tamto, tamta, tam, daleko. Jakby jakaś struna napięta do granic możliwości czekała wytrwale na to jedno drgnienie, które uwolni energię sprawiającą, że nie odróżniasz już własnego szeptu od inskrypcji na nagrobku. Czyim?
Pytaj, nie spodziewając się odpowiedzi. Czy jest pytanie, które może być wspólnym mianownikiem tylu niepasujących do siebie i niechcianych odpowiedzi, niechcianych opowieści, których nie masz gdzie umieścić i których sens zrozumiesz może kiedyś, dużo za późno, na jakimś innym brzegu - weźmy pierwsze z brzegu - cienkie ściany wynajmowanych mieszkań, które pozwalają na voyeurystowską namiastkę współżycia ze wspólokatorami - nic pikantnego, przeciwnie - rozmowy palaczy, szlam słów i szum ulicy. Rytualny spacer do Biedry i reszta interakcji z miastem i myśl, czy myśl może pomyśleć samą siebie, do tego filmy, działki budowlane i domy kontenerowe - ach, marzenia! - lecz ciszej o nich, wojna z Hamasem, walka z hałasem, po której może trzeba będzie walczyć z ciszą. Wymieszanie dnia z nocą, słów z krokami, chodnik fałduje się w korę mózgową. Tyle wielokropków, że można nimi znaczyć drogę jak w bajce o Jasiu i Małgosi, bez pewności, czy nie jest poplątaną pętlą, a raczej z pewnością, że jest, że prowadzi tylko w samą siebie.
A oni, choć nieobecni, to przecież zamieszkali w naszych twarzach, twarze plagiaty i ciała. Całe z nich ciało, nimi obłapieni. Więc martwi w nas żyją, hip hipp hurra! – zakrzyczmy w rytm ruchu paciorków DNA. Póki my żyjemy.