Następnego ranka Tadeusz obudził się bardzo późno, czując kiełkujący z tyłu głowy ból. Leżał, wtulając się w Radosława. Szeptał mu powoli o wszystkim, co powiedział już wczoraj, powtarzając swe marzenia o małżeństwie i wspólnym życiu. Ukochany głaskał go wówczas po plecach, przytakując na podane informacje.
Niestety Tadeusz nie mógł cieszyć się tą bliskością wiecznie. Wolałby pozostać w tym łóżku już do końca swych dni, wstając tylko dla smakowania najwybitniejszych uczt oraz ruszania w podróże do najpiękniejszych w świecie miejsc. Pragnął zarazić partnera kulturą, wdrożyć go w życie umysłowe Lwigrodu, ale wiedział, iż wszystko to było niemożliwe. Te dążenia zabiła wojna, tak, jak kulturę ukochanego miasta przejęła obca władza oraz jej krwiożercza propaganda.
Pozostało więc opuścić mieszkanie, w którym Tadeusz czuł się lepiej niż w swoim własnym, znów narzucić na siebie mundur i ruszyć w Lwigród. Młodzieniec wskoczył więc do pociągu, aby przejść się po Nowym Mieście do jednego ze skwerów, bowiem nawet o tym nie potrafił zapomnieć. Wyszedł po innej niż zwykle stronie dworca stacji Lwigród Południe, ruszając bardziej na wschód miasta.
Wczorajszy długi spacer wcale mu nie przeszkadzał, co innego okazało się problemem — zaczął padać śnieg. Małe, białe drobinki spadały na rudawe włosy Tadeusza jeszcze na przestrzeni dzisiejszej nocy, gdy dotarł do mieszkania Radosława, teraz jednak powróciły, a ich siostry chrzęściły pod nogami Lwigrodzian. Mimo munduru zimno wciąż gryzło Tadeusza w szczupłe policzki. Zbliżał się więc do skweru Łady, niemalże drżąc, jak zresztą co roku przy nadejściu zimy, czego nawet okopy nie potrafiły odmienić.
— I tak przyszlo to późno; już lystopad, a dopiero teraz pada — szemrał pod nosem, idąc chodnikiem przez jedną z głównych ulic. Nie jeździły tamtędy tramwaje, a jedynie stały automobile.
Skwer wyłonił się przed nim z czasem. Był doprawdy skromny. Rosło na nim kilka brzóz, którym towarzyszyło niewiele krzewów niemogących więcej kwitnąć przez porę roku.
Rzeźba bogini Łady była niewielka, choć także wykonana pieczołowicie. Przedstawiała dojrzałą kobietę stojącą wśród także wyrzeźbionych w dębię łabędzi. Łada nosiła na sobie wiejską suknię ślubną umalowaną w kolory uznane za regionalne. W ręku dzierżyła łuk tak, jak gdyby celowała nim w wyznawców.
Tadeusz miał z tą rzeźbą szczególne wspomnienie — zachwycała go od dzieciństwa. Pamiętał przychodzenie tu z matką, gdy już udało mu się ją o taką wycieczkę ubłagać. Siadał na ławce wokół skweru lub chodził wokół i karmił wzrok tym pięknem. Matka nigdy nie była z tego typu wizyt zadowolona, a syn dopiero po czasie zrozumiał, dlaczego. Ktoś taki jak Stefania, samotnie wychowujący nieślubne dziecko, doprawdy musiał czuć się odtrącony przez błogosławieństwo Łady.
Teraz także pochylił głowę z szacunkiem przed boginią. Nigdy nie potrafił mówić przed pomnikami, wyrażać swoje prośby w sposób inny niż niemy, za pomocą czynów. Stał więc, spoglądając na Ładę i myślał o Radosławie, wyobrażając sobie ich na ślubnym kobiercu niemalże w sposób typowy dla mieszczan.
Następnie Tadeusz pomyślał o ich wspólnym życiu. Codziennym zasypianiu i budzeniu się u swego boku, o dniach mijających na pracy oraz o wzajemnym szacunku, którym będą się darzyć, tak, jak robili to już teraz. Miał w głowie zarówno obrazy skrajnie codzienne, takie jak wspólne gotowanie bądź sprzątanie, lecz także bardziej wyrafinowane, a więc wyjścia do opery bądź zwiedzanie muzeów, chodzenie na koncerty.
Pogrążony w tych wyobrażeniach, Tadeusz sięgnął do torby. Wyjął stamtąd szklaną butelkę drogocennego mleka — stał po nie w kolejce przed dotarciem tu. Kupił dwie, jedną dla matki, drugą dla siebie. Swoją miał wykorzystać właśnie teraz.
CZYTASZ
Nasze przegrane zwycięstwo
FantasiaPo przejściu niemalże dwóch tysięcy kilometrów drogi powrotnej, Lwigród nie wydaje się Tadeuszowi taki, jak jeszcze niedawno. Gdy ukochane miasto pogrążone jest w kryzysie, jedyną nadzieją okazuje się stare uczucie - równie niebezpieczne, co obcy żo...