Łukasz miał zwyczaj zapisywać pierwszą myśl, jaka przychodziła mu do głowy tuż po przebudzeniu. Nie wyobrażał sobie już tego nie zrobić, choć kiedy zaczynał wdrażać tę praktykę w życie, każdego dnia walczył, żeby ową pierwszą myślą nie było: to nie ma sensu. Podskórnie wiedział, że sens jednak jest i prędzej czy później przybierze właściwy sobie kształt. Niemniej jednak, jako że był człowiekiem wyjątkowo nieśmiałym i niepewnym świata, musiało minąć sporo czasu, aż przestał być zawstydzony sam przed sobą tym, że zapisuje – dzienniki, kalendarze, pamiętniki, w końcu pierwsze poranne myśli.
Po kilkudziesięciu latach było to dla niego już równie nieodłączną częścią dnia, jak poranne parzenie kawy i notowanie kolejnej rzeczy – strzępków snów, które towarzyszyły mu każdej nocy. Z reguły nie pamiętał ich na tyle, by stanowiły jakikolwiek logiczny ciąg, ale to nie miało znaczenia. Niekiedy też trudno było w ogóle je opisać, a w każdym razie zrobić to tak, by nie wyglądały jak majaki starego wariata, ale tym także się już nie przejmował, a przynajmniej nie aż tak bardzo. Nie bawił się przecież w senniki.
Dnia trzydziestego czerwca roku dwa tysiące dwudziestego po raz pierwszy od – być może, żeby nie skłamać – początku zbierania myśli, nie chciał tego zrobić. Nie chciał zapisywać nic. Zupełnie jakby nie było pierwszej myśli ani snu, choć to oczywiście nieprawda. Leżał w łóżku i wpatrywał się w ciemnożółty sufit. Ciepły wiatr wstydliwie zaczepiał firankę, która co chwilę uciekała w głąb pokoju. Jak młoda dziewczyna, której uwagę po raz pierwszy próbuje zwrócić jakiś niedoświadczony kolega. Zupełnie jak ty, powiedział sobie wówczas w duchu Łukasz.
Całe pomieszczenie wydawało się być jeszcze cieplejsze i jaśniejsze niż zazwyczaj. Niebo było bezchmurne. Właściwie mogłoby się wydawać, że dzień należał do tych idealnych. Z tym, że dla Łukasza nawet spędzenie go w najbardziej ukochanym miejscu na świecie nie byłoby wystarczająco skutecznym antidotum na coraz bardziej ogarniające go przygnębienie.
Przygnębienie oraz niechęć zapisania w notesie pierwszej myśli, jaka spadła na niego tego poranka, były ze sobą oczywiście związane. Wiedział, że jeśli ją zapisze, będzie mu towarzyszyć do końca dnia. Wolał udawać, że nie jest jeszcze świadom tego, że tak naprawdę będzie z nim już do końca życia. Tylko że wiedział, że od tego, co nieuniknione się nie ucieka. To znaczy, naturalnie, można, ale to tylko kolejne potwierdzenie tezy, że ludzie z natury lubią sobie komplikować życie.
Wskazówki zegara pokazały ósmą trzydzieści. Nie miał już wyjścia, musiał się podnieść. Usiadł więc na skraju łóżka i z kamienną twarzą otworzył notes. Zapisał czarnym wiecznym piórem datę i godzinę, po czym, prawie nie odrywając dłoni od kartki, postawił trzy słowa, które miały mu ciążyć na barkach przez najbliższe dni lub tygodnie; później się człowiek przyzwyczaja i nawet przestaje zauważać, że garbi się trochę bardziej niż mu się wydawało. Nim atrament dobrze się wchłonął, zamknął notes i odłożył go na szafkę.
***
Kawa smakowała jak gorzki piasek, choć parzył ją uważnie jak nigdy. Oczywiście była to tylko z góry skazana na niepowodzenie próba odwrócenia uwagi od brutalnego faktu.
Siedział na krześle jak bezwładna kukiełka, czując jak raz po raz osuwa się coraz niżej. Wpatrywał się w okno kuchenne wychodzące na ulicę Świętego Sebastiana, gładząc palcami ciepły kubek. Skubał zębami wargi, choć wiedział, że nie powinien; całe życie miał z tym problem. Nie potrafił nad tym zapanować do tego stopnia, że w jakiś sposób przekazał tę skłonność córce.
Był absolutnie przekonany, że w tej chwili również skubała zębami wargi i wewnętrzną stronę policzków. Zamknął oczy i pokiwał wolno głową, jakby chcąc pokazać, że godzi się z tym, co się wydarzyło.
Teodory nie ma.
To była myśl, która przyćmiewała słońce, nie pozwalała docenić w pełni piękna dnia ani skupić się na tym, co było naprawdę istotne. Zganił się wprawdzie za ten dobór słów, bo chwilę później w jego głowie pojawiła się uwaga, że to brzmi jakby Teodora nie żyła. Tymczasem żyła intensywniej niż kiedykolwiek. Po prostu wyprowadziła się całkowicie oficjalnie i nieodwracalnie do swojego mieszkania. W dodatku nie do innego miasta, a raptem kilka ulic dalej. Nadal byli po tej samej stronie Wisły. Wciąż miała pomagać mu w sklepie. Wiedział, że będą się widywać kilka razy w tygodniu. Zawsze mógł do niej zadzwonić, a ona do niego. Był jej cały czas tak samo ojcem jak ona jemu córką, a teraz może nawet bardziej, skoro przestali być dodatkowo współlokatorami. Tak próbował się przekonywać.
Racjonalizacja jednak nie działa do końca tak jakby tego chciał. Wyprowadzka córki była dla niego katastrofą. Nie chodziło o samą jej fizyczną obecność, absolutnie. Nie potrafił sobie po prostu wyobrazić samotnego życia w mieszkaniu, w którym uczył ją świata i ludzi, bycia dobrym człowiekiem dla innych i siebie, z naciskiem na to drugie. Ledwo nauczyła się stawiać pierwsze samodzielne kroki, gdy się tu wprowadzili. Jej oddech, myśli, spojrzenie stanowiły równie niezastąpiony element wyposażenia mieszkania jak wiszące na każdym oparciu ubrania czy poskładane na każdym meblu papiery i książki. Również jej. Ten szalony rozgardiasz mu nie przeszkadzał. Uspokajał go, kiedy zegar wybijał jakąś późną godzinę, a jej wciąż nie było w domu. Patrzył wtedy na tytuły jej książek i uświadamiał sobie, że nie jest już małym dzieckiem. Czasem celowo zostawiała na wierzchu niektóre swoje zapiski, bo wiedziała, że na pewno on je przeczyta. Zawsze było na nich słowo klucz. Coś, co rozumieli tylko oni dwoje. Moment zwrotny nastąpił wtedy, kiedy pojawił się pierwszy mężczyzna, choć skrycie liczył, że w ich przypadku to wszystko wydarzy się jakoś inaczej. Wydarzyło się jednak tak, że Teodora wtedy coraz częściej uciekała do tamtego mieszkania. Łukasz nie zaprzątał sobie tym jednak głowy aż tak bardzo; to było jedno z niezrozumiałych praw młodości, które na swój sposób każdy stanowi samemu sobie i interpretuje, a najczęściej i najchętniej – łamie. Poza tym wiedział, że ona wróci. Do domu.
To właśnie było jego katastrofą: tym razem miała nie wrócić. W jej szafie nie było żadnych ubrań, zabrała wszystkie ukochane książki z półek, wszystkie tajemnicze pudła, w których trzymała swoje skarby. W jej pokoju stały nagie meble, na które smutno patrzył stary fikus i jeszcze starsza paprotka. Na wieszaku wisiały tylko dwa grube zimowe okrycia, a w szafce w przedpokoju czekały na swój czas jej zimowe buty. Reasumując, Teodora zostawiła po sobie tylko pamięć o krótkich, mroźnych dniach i jeszcze zimniejszych nocach, zdających się nie mieć końca.
Nie znosił zimy z całego serca. Ona zresztą także.
Wkładając kubek do zlewu pomyślał, że Teodora wróci po resztę swoich rzeczy dopiero za kilka miesięcy. Wtedy nie zostanie po niej w mieszkaniu praktycznie nic. Zima będzie jeszcze bardziej pusta.
CZYTASZ
dzienniki łukaszowe
Non-Fiction[...] Piwnica w naszym domu w Szopieni była jedynym, czego bał się Jakub. Ja sam byłem w niej chyba tylko raz. Do piwnicy schodził tylko Tata i Aniela, po drabinę. Tata dlatego, że traktował dom jak członka rodziny i miał w zwyczaju regularnie go ob...