Noc w Kalifornii jak zwykle była piękna, zwłaszcza dzisiejsza po kolejnej wygranej walce. Uwielbiałam to robić. Tak samo jak uwielbiałam wyścigi, a tego wieczora było dużo więcej zakładów niż zwykle. Tego wieczora miało być jak zawsze, zabawa, wygrana, dom i łóżko. Jednak nie było.
Krzyk kobiety rozniósł się po całym torze, kiedy hamowałam swój motocykl. Każdy z kibiców jak i uczestnicy spojrzeli w tamtą stronę. Nikt nie spodziewał się zobaczyć tam Andersona i jego ekipy.
Tak tego Andersona. William nie był by sobą, gdyby nie zrobił wielkiego wejścia. Musiał strzelić kobiecie w nogę, a dokładniej w udo. Czułam jak Luna chowa się za mną, tym samym trącając pachołek. Który w tamtym momencie zrobił niezły hałas.
Anderson spojrzał w naszą stronę, wraz z Jonesem. Moim starszym bratem. Uśmieszek pojawił się na ustach starszego i wtedy wszystko się rozpoczęło. Już po chwili organizator leżał martwy, a na tor wbiegli ludzie Andersona.
Zdążyłam jedynie złapać Lunę i pociągnąć ją za sobą do biegu, który nie potrwał długo.
Strzał. Ciała leciały jak bociany uciekające przed zimą.
Słyszałam jak za nami biegną.
Kolejny strzał, krzyk jakiejś kobiety.
Kolejny, tym razem wymierzony we mnie. Rozkazałam Lunie uciec, a sama padłam.
Widziałam jego sylwetkę zbliżającą się do mnie i już wiedziałam...
Znaleźli mnie...
Po raz kolejny...
Ale zacznijmy od początku...