Rozdział 10

6 2 0
                                    

            W życiu przychodzi taki moment, kiedy człowiek robi rachunek sumienia i zaczyna zastanawiać się nad tym, jakie decyzje podjął i gdzie one go zaprowadziły. Zazwyczaj taki czas rozliczeń, nostalgii i rozważań przeżywają ludzie u schyłku pewnych etapów życia. Ja przechodziłam to teraz, mając siedemnaście lat, stojąc na skraju lasu i rozważając czy powinnam pójść w jego głąb śladami krwi. Nie byłam sama, ponieważ nie tylko ja zmagałam się z takimi rozterkami. Sześć osób, sześć różnych historii i osobowości a każdy zmagał się teraz z tym samym wyzwaniem. Problem w tym, że gdybyśmy nie zrobili kolejnego kroku to zostalibyśmy pogrążeni. Bo mimo młodego wieku, każde z nas miało na swoim koncie całą listę popełnionych grzechów. Dlatego z wielkim westchnięciem i drżeniem nóg to ja wykonałam pierwszy krok. Być może, miałam najwięcej do ukrycia a być może chodziło o to, że oczekiwanie zabijało mnie od środka. Zrobiłam kilkanaście kroków, gdy usłyszałam, że kolejna osoba ruszyła w głąb lasu. Zerknęłam za siebie i zobaczyłam, że to był Tore. Zaraz za nami ruszyła reszta. Cisza, która panowała była miażdżąca. Z każdym krokiem było coraz ciemniej. Słońce zaszło już za horyzont więc mieliśmy niewiele czasu na to by dotrzeć do miejsca docelowego przy naturalnym oświetleniu. Szliśmy kilka minut co chwile mijając drzewa obwiązane brudną od krwi tkaniną. Zastanawiałam się, czy to rzeczywiście była krew czy tylko farba, która ją imitowała. Obstawiałam to drugie dla własnego zdrowia psychicznego. Tore zrównał się ze mną przez co zerknęłam na niego. Szczęki miał mocno zaciśnięte, żyły na przedramionach były podkreślone przez ściśnięte pięści. Szedł na tyle blisko mnie bym czuła jego ciepło i zapach i w tej chwili dziękowałam, że tu był, bo paradoksalnie w jego obecności czułam się bezpieczniej. W końcu dotarliśmy do niewielkiej polany, przy której po drugiej stronie stało kilka oddalonych od siebie młodych drzew. Na każdym z nich przywiązany był kawałek białej tkaniny na którym czerwoną farbą lub krwią były namalowane nasze inicjały. Tore zaklął pod nosem, bo ktoś, kto nas tu ściągnął chciał ewidentnie byśmy się rozdzielili. Każdy z nas miał się udać w innym kierunku i bardzo mi się to nie podobało, bo ktokolwiek robił to wszystko właśnie odbierał nam ostatki poczucia bezpieczeństwa.

- Ten ktoś chce byśmy się rozdzielili – powiedziałam na głos to co chodziło mi po głowie. Praktycznie to wyszeptałam co w tych warunkach brzmiało niemal jak krzyk. Tore spojrzał na mnie i przytaknął kiwnięciem. Widziałam, że był zdenerwowany chociaż odnosiłam wrażenie, że trzymał się z nas wszystkich najlepiej. Ja, Oscar i Cori trzymaliśmy się najgorzej dlatego przeszło mi przez myśl co robi na co dzień pozostała trójka, że coś takiego nie robi na nich tak dużego wrażenia jak powinno.

Po chwili podeszła do nas reszta. Przyjrzałam się napisom, według których skrajną lewą stroną miał iść Tore, zaraz potem ja, potem Simon, Cori, Oscar i Paul.

- Nie wiem jak wy, ale ja idę, póki jeszcze coś widać - powiedziałam i znów ruszyłam pierwsza, ale Tore tym razem nie czekał tylko zaczął iść niemal równo ze mną. Przed wejściem między drzewa zatrzymałam się jeszcze na chwilę i rzuciłam mu spanikowane spojrzenie. Tore to zauważył. W jego oczach błysnęło coś, czego nie byłam w stanie zidentyfikować.

- Nikt ci nic nie zrobi. Ta gra ma na celu nas wystraszyć. Będzie dobrze, rozumiesz? – zapytał Anthony a mnie zatkało. Nie tego się po nim spodziewałam, ale pomogło mi to. Świadomość, że był tego tak pewny, żeby wypowiedzieć do mnie takie słowa dodała mi odwagi. Kiwnęłam więc głową i weszłam do lasu.

Kolejnych kilka minut modliłam się przy każdym kroku by nie wybuchnąć płaczem i nie uciec z krzykiem. Napięcie mnie wyniszczało. Ocierające się gałązki i szelest, który się przy tym wydobywał doprowadzał moje serce na skraj. Pod palcami czułam strukturę roślin, przez które się przedzierałam. Pieczenie oznaczało, że szorstkie i ostre fragmenty roślin raniły delikatny naskórek, ale ten ból pozwalał mi utrzymać się na powierzchni. Wiszące skrawki tkaniny wyznaczające moją drogę były jednym z powodów moich łez, które stały w moich oczach i czekały na swój moment. Oddychałam głęboko by spróbować opanować serce, które biło tak szybko, że było to fizycznie bolesne. Działało, bo w końcu udało mi się odrobinę uspokoić. Na tyle, na ile było to możliwe w zaistniałych okolicznościach. Tylko wtedy wydarzyło się coś przez co wszystko znów przyśpieszyło. Ogarniającą mnie ciszę przeszył przerażający krzyk Cori. Zastygłam w miejscu, kiedy usłyszałam w oddali głośne przekleństwo Simona. Kilka sekund później usłyszałam coś w krzakach i niewiele myśląc rzuciłam się do biegu. Biegłam na oślep nie patrząc na to czy robię to w wyznaczonym kierunku, czy na mojej drodze są krzaki, drzewa czy cokolwiek innego. Miałam w głowie jeden cel. Uciec. Jak najszybciej i jak najdalej. Nie wiem, ile to trwało, ale gdy wpadłam na kogoś zaczęłam się drzeć jeszcze głośniej niż Cori. Z moich oczu wypłynęły łzy przez co nic nie widziałam, ale nie mogłam się ruszyć, bo ktoś na kogo wpadłam trzymał mnie mocno. Moje ciało zaczęło poddawać się atakowi paniki, który do teraz udawało mi się opanować. Ciepłe dłonie złapały moje policzki unieruchamiając moją twarz i zmuszając mnie do minimalnej koncentracji na osobie przede mną.

GAME OF CRIME. INITIATIONOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz